Reklama

Poprzednio zwróciłem uwagę, iż analizując rachunek bieżący, spotykamy się z pięcioma wariantami gospodarczymi:
A. Kraj posiada własną walutę i wypracowuje nadwyżki na rachunku bieżącym;
B. Kraj wypracowuje nadwyżki na rachunku bieżącym oraz posługuje się wspólną walutą – euro (np. Niemcy)
C1. Kraj ma deficyt na rachunku bieżącym i własną walutę (np. Polska)
C2. Kraj ma deficyt na rachunku bieżącym, posługuje się własną walutą i waluta ta jest jednocześnie używana jako podstawowa waluta rozliczeniowa na rynkach międzynarodowych (USA).
D. Kraj ma deficyt na rachunku bieżącym i wspólną walutę (np. Grecja).
 
Przedstawicielem grupy A jest np. Japonia. W warunkach normalnej, rozwijającej się gospodarki, nadwyżka na rachunku bieżącym – generuje nadwyżkę oszczędności krajowych. Ponieważ w Japonii panuje deflacja, przedsiębiorstwa i gospodarstwa domowe – nie inwestują i ograniczają konsumpcję, a tymczasem oszczędności rosną. Dlatego teraz rząd japoński wprowadza akcję szeroko zakrojonych inwestycji publicznych. Działania te mają na celu stymulację inwestycji prywatnych oraz osiągnięcie efektu psychologicznego – poprawy zaufania i nastrojów konsumentów. Jest to strategia Keynesa i w tym przypadku jest słuszna. Z drugiej strony, faktem jest, że budżet Japonii ma obecnie zadłużenie sięgające 200% PKB. Dlatego strategia stymulacji gospodarki ma wielu przeciwników, którzy straszą bankructwem. Czy mają rację? Otóż krytyka ta jest jednak bezzasadna, gdyż dług Japonii zawarty jest w japońskiej walucie.
 
Przedstawicielem grupy B są Niemcy. Tak długo, jak długo nie wzrośnie inflacja, kraj ten nie będzie miał problemów finansowych. Jedynym problemem jest struktura samej waluty – euro oraz samej gospodarki, która w przeważającej części uzależniona jest od eksportu. Dlatego Niemcy, nie oglądając się na interes innych narodów, zrobią wszystko, aby zabezpieczyć swoje wpływy eksportowe. Zresztą, jest to normalna strategia, bo każdy, przyzwoity rząd powinien przede wszystkim pracować w interesie swojego kraju, a nie dla dobra instytucji międzynarodowych.
 
Przedstawicielem grupy D jest Grecja. O gospodarce tego kraju (a raczej jej braku) już wiele zostało powiedziane, dlatego zajmę się wyłącznie kwestiami finansowymi. Grecy deponują swoje oszczędności w greckich bankach. I co dalej dzieje się z tymi pieniędzmi? Banki szukają dla nich najkorzystniejszych i najbezpieczniejszych inwestycji. Pieniądze te wcale nie muszą zasilać greckich kredytobiorców, ani banki nie muszą kupować obligacji greckich, ale mogą na przykład posłużyć do zakupu obligacji… niemieckich. W strefie euro fundusze rządowe każdego kraju, muszą funkcjonować na międzynarodowych rynkach finansowych. Tam o ich wycenie decydują agencje ratingowe i mityczne „zaufanie rynku”. Jakiekolwiek zachwianie poziomem tego „zaufania” skutkuje gwałtownym wzrostem stóp procentowych i niebezpieczeństwem katastrofy finansowej kraju.
Niestety Grecja zawsze miała niską zdolność zasilania (niski poziom rozwoju przemysłu), a od czasu pęknięcia „bańki” gospodarczej i realizacji zaleceń „oszczędnościowych” wymuszonych przez Unię i Bank Centralny, sytuacja kraju stała się wręcz katastrofalna. Grecja wpada w pułapkę deflacji. CPI (wskaźnik cen konsumpcyjnych) w Grecji, w miesiącach: czerwcu, lipcu i sierpniu tego roku, wynosił kolejno: -0,2%, -1,6%, -1,7%. W poprzednim roku, analogiczne wartości wynosiły: -0,3%, -0,5%, -1,0%. Deflacja staje się coraz silniejsza. Dlatego w interesie społeczeństwa Greckiego, byłoby wprowadzenie przez rząd polityki stymulacji gospodarki (podobnie jak w Japonii), co pozwoliłoby na wzrost gospodarki i zmniejszenie bezrobocia. Więc w tym kraju potrzeba polityki keynesowskiej. Zamiast tego rząd… podnosi podatki. Zresztą nie ma innego wyjścia. Przecież nie ma tak jak Japonia, czy Polska prawa do emisji własnej waluty. Dlatego musi słuchać zaleceń Europejskiego Banku Centralnego. A ten, działając w interesie wierzycieli, a nie społeczeństwa greckiego, oczekuje wyrzeczeń i wymaga oszczędności. Dlatego grecki rząd nie może wprowadzić pakietu stymulującego własną gospodarkę, bo nie może zdobyć/wyemitować na ten cel pieniędzy. Gdyby tak zrobił, to gospodarka innego kraju wpadłaby w kłopoty – to Niemcy.
Bo, jak napisałem wcześniej,  w kraju z grupy B, tak długo, jak długo nie wzrośnie inflacja – nie wystąpią problemu finansowe. Dlatego Niemcy stanowią silną opozycję przeciwko zwiększeniu na rynku ilości pieniądza, zamiast tego wymagają od rządów innych państw oszczędności fiskalnych. Posługując się populistycznym hasłem o: „zmniejszaniu wydatków budżetowych” strategia ta łatwo uzyskuje poparcie opinii publicznej. Uważam, że czystym populizmem i największym kłamstwem, jakim karmi się społeczeństwa, jest wysnuwanie analogii pomiędzy gospodarstwem domowym (mikroekonomia), a gospodarką narodową (makroekonomia). Jeżeli politycy myślą, że te obie „ekonomie” rządzą się tymi samymi prawami, to jest duży problem… A efektem tej pomyłki jest stale malejąca gospodarka państw strefy euro i biedniejące społeczeństwa Zjednoczonej Europy.
Jeśli chodzi słów o Polskę – kraj należy do grupy C-1. Polska jest krajem deficytów na rachunku bieżącym. Ponieważ kwota przywozu jest niższa od kwot transferowanych za granicę, to pieniądze wypływają z kraju, a to automatycznie oznacza, że Polska ma niski poziom oszczędności krajowych. Dlatego rząd, chcąc sfinansować wydatki budżetowe (opieka zdrowotna, edukacja, emerytury, itd.) za pomocą obligacji, musi je emitować w obcej walucie. A potem musi spłacić ten dług w tej samej walucie, w której pożyczył. Potencjalnie gospodarka tego kraju narażona jest na spekulacje ze strony „międzynarodowych rynków finansowych” oraz zagrożona bankructwem na wzór Grecji. W celu wyeliminowania takiego zagrożenia, należy zmniejszyć deficyt na rachunku bieżącym. W praktyce, dzieje się to poprzez wzrost eksportu. Innymi słowy, dochodzimy do najważniejszego – w Polsce trzeba rozwinąć krajowy potencjał produkcyjny.
 
Każdy kraj ma inną sytuację gospodarczą i inne posunięcia leżą w jego interesie. Nie ma się co dziwić, że Niemcy za wszelką cenę będą bronić się przed dodrukiem euro (inflacją) i wymagać od południa Europy oszczędności, mimo, że dla społeczeństwa Grecji czy Portugalii, ratunkiem byłby pakiet stymulacji gospodarki. Czyli strategia wręcz przeciwna. „W polityce międzynarodowej nie ma przyjaźni, są tylko interesy.” Dlatego robi mi się po prostu niedobrze, gdy ze strony polskich polityków słyszę hasła o konieczności współdziałania na rzecz „Unii Europejskiej”. A gdzie dobro Polski?
 

Reklama

2 KOMENTARZE

  1. no tak..
    Nawet coraz lepiej czyta się te anonimowe niestety wpisy. Tylko często pada koncepcja rozkręcania gospodarki przez państwowe inwestycje (czyli za podatki albo za kredyty).
    Tusk np tak rozkręcił gospodarkę tą metodą z okazji Euro 2012,  że się ona nie pozbiera.
    Przecie państwowe inwestycje polegają na tym, że się zdziera z ludności podatki, odbiera od pyska emerytom, szpitalom czy szkołom aby wylać miliony ton betonu ku radości paru cwanych biznesmenów. Albo to samo robi się za pożyczone pieniądze zadłużając kolejne pokolenie.
    Gdzie tu jakiś zysk dla umęczonego ludu?
    Owszem, "ludzie mieli pracę" na czas tych budów, ale sami za nią z nawiązką (bo część forsy niestety rozkradziona) zapłacą w podatkach albo w państwowych kredytach będą spłacać do końca życia

  2. no tak..
    Nawet coraz lepiej czyta się te anonimowe niestety wpisy. Tylko często pada koncepcja rozkręcania gospodarki przez państwowe inwestycje (czyli za podatki albo za kredyty).
    Tusk np tak rozkręcił gospodarkę tą metodą z okazji Euro 2012,  że się ona nie pozbiera.
    Przecie państwowe inwestycje polegają na tym, że się zdziera z ludności podatki, odbiera od pyska emerytom, szpitalom czy szkołom aby wylać miliony ton betonu ku radości paru cwanych biznesmenów. Albo to samo robi się za pożyczone pieniądze zadłużając kolejne pokolenie.
    Gdzie tu jakiś zysk dla umęczonego ludu?
    Owszem, "ludzie mieli pracę" na czas tych budów, ale sami za nią z nawiązką (bo część forsy niestety rozkradziona) zapłacą w podatkach albo w państwowych kredytach będą spłacać do końca życia