Reklama

Wstałem, usiadłem, usiadłem i padłem, i zauważyłem, że zajeżdżanie natręctw jest nieskuteczne. Nie da się zabić ich ich własną bronią, ponieważ w takim wypadku zyskuje się efekt odwrotny od zamierzonego, jeżeli efekt zamierzony ma być odwrotny od odwrotnie zamierzonego. Ostatnio nadużywam vibrato głosu, bo się boję i obawiam się, że bać się będę. Nie znoszę kurczowego trzymania się własnego doświadczenia, toteż głównie korzystam z braku cudzego i już dawno bym zaorał swoje poglądy, gdyby na przeszkodzie nie stała nieznośna powtarzalność niedzieli w kalendarzu, kiedy wyłączam się na amen, że Matko Boska. Powtarzalność, która obiecywała uczynić mnie mistrzem, doprowadziła do sytuacji, w której nigdy nie mogę sobie przypomnieć, co enty raz powtórzyłem i czy na pewno tym razem nie zapomniałem tego zrobić. Z nietęgą miną przeczesuję teraz spodnie sprawdzając tanie klucze do drogiego domu i gdzie jest portfel, zawsze niestety droższy od gromadzonej w nim gotówki. Okularów już dawno nie noszę, chyba że na włosach, lepiąc jedno z drugim żelem, a gdy mnie nie stać, jakimś pochodnym poskramiaczem tresek, podobnym do naturalnego. Przepraszam, (ale tak się brzydzę śliny, że) zaschło mi w gardle, muszę przegryźć język i przełknąć. Wracając do miejsca, z którego nie ma odwrotu natknąłem się na pałętający się początek wszystkiego, z czego akurat nic nie wyszło, a z czego wynika, że stojąc przybity jak kołek podołałem definicji. Chociaż tu, w punkcie bez wyjścia, trafiłem na swoje poletko, gdzie mogę dać milczący popis możliwości bez nadwerężania okoliczności, nie generując przy tym żadnych niebezpiecznych zmian. Rozsiadłbym się, ale nie wiem, czy się nie wypada. Całe życie albo stoję, albo padam, wszelkie stany pośrednie są mi obce, tym trudniej jest mi teraz usiedzieć tu na miejscu, skąd wszystko widać jak na dłoni i nic prócz niej. W takich sytuacjach, gdy łapie mnie atak bezruchu, przypominam sobie o każdym znanym obrocie ciał niebieskich i dziękuję Bogu, że na pohybel katatonii – i tak się kręcę, i tak gdzieś astralnie pędzę z prędkościami, o jakich nie śniło się tym wszystkim, którzy z racji spokojniejszych nerwów mogą być bardziej i zwyczajnie po ludzku zalatani. Gdybym był wróżbitą czy niech mnie licho wróżką choćby, wyczytałbym sobie jakąś przyszłość z dłoni, a tak jedyne, co mi przychodzi do głowy, to wyjść mi z niej nie może, próbuję czymś innym, innym niż ruch ręką zająć głowę, łapiąc się za nią i upewniając, czy w tych warunkach uszy nie pozamieniały się miejscami z dziurami w nosie, bo jakoś bokiem z byka mi się patrzy, co mi zupełnie się nie widzi. Nie, to tylko chwilowa zaduma, zakręcenie w głowie, skutek uboczny stania w miejscu i drobna rekompensata. Nie wiem czemu, ale zawsze widziałem siebie stojącego na samotnej skale w ciemnościach odludzia; spokoju wynikającego ze smutku tego obrazu nie był w stanie zburzyć nawet niewątpliwy kicz całego przedstawienia, podobnie jak zwierzęca śmieszność dzikiego zbliżenia zauważalna jest tylko dla osoby postronnej, sami zainteresowani są wyłącznie i jedynie sobą.
Przenikliwe chwile ogarniały mnie coraz bardziej, wszystko widziałem mocniej i mocniej, widziałem jak świat pnie się w górę beze mnie i mknie w moją stronę, chcąc po drodze rozjechać każdy napotkany zastój; nie widziałem tylko wyraźnie, tak żeby zupełnie nie zwariować od tego przypływu ciepłego spokoju, ogrzewanego tętnem obserwatora, który się wyczerpał zanim zdążył się zmęczyć. Ta skałka żałosna, na widok której ludzie z politowaniem tarzają się ze śmiechu, bo nigdy nie połamią sobie na niej zębów, przyprawiała mnie o kolejną falę mdłego, miłego w ustach spokoju, unoszącą nie mnie, lecz wszystko dookoła. Zaraźliwa lekkość świata – i mnie spadł kamień z serca, wprost i od razu na głowę, gdyż zapomniawszy o bożym świecie dałem się ponieść nawoływaniom modlitwy. Serce uderzyło mi do głowy, ale z niespodziewanej strony, z zupełnie przeciwnego kierunku i bez pośrednictwa chwycenia za gardło, tak że zanim zdążyłem cokolwiek zauważyć, ocknąłem się i siłą odrzutu albo przyzwyczajenia, przegryzłem wszystko językiem. Po chwili, jaka nastąpiła nim doszedłem do siebie, doszedłem do siebie i pośpiesznie wróciłem na swoje miejsce. Obolałą głowę rąbała przechodzona myśl kulejąca, że chodzi na świecie o to i po to się po świecie chodzi, żeby twardy ząb czasu przeżuł i rozgryzł wszystko, co rzuci głowie sercem język do strawienia, a ludziom na pożarcie.

Reklama

14 KOMENTARZE

  1. Dobry wieczór!
    Otóż, proszę Pana, wniosek mój z Pańskiej prozy taki, że czas leci, i mimo że pod pewnymi względami niektórzy z nas ulegają rafinacji, w końcu doświadczenie rośnie, a z czasem i szympans się nauczy (w tym względzie mam na myśli raczej siebie niż Pana), to pod pokładem bywa różnie, maszynownia cały czas ta sama, burty – bywa – rdzewieją, a pompy… W związku z tym wznoszę niniejszym toast za nasze zdrowie, i oby tylko tak dalej do przodu. Przynajmniej, proszę Pana, z Pańskim pisaniem, bo moje, jak widzę, realizuje się jakby gdzie indziej.

    • Dzień dobry,
      chociaż pewnie znajdą się malkontenci

      Niczego nie ujmując, nic dodać. Najprawdopodobniej wieloletnie epatowanie hipochondrią wywołuje określony odbiór niniejszych postękiwań i nie mnie korygować. Mogę tylko dorzucić, że tak się akurat składa (nie lubię tego zwrotu, staram się unikać bądź polubić, to jest pierwsza w życiu próba tego ostatniego), że Pan się tłumaczył – niepotrzebnie – z odgrzewania, kiedy to ja wałkuję stare kotlety zapominając, że są mielone. Prawda jest taka, że mam pewien kłopot z zajadaniem się własnym ogonem, dlatego spróbowałem zajechać się natrętnie sam sobą ostatni raz – który to już raz po raz ostatni coś robię? – co w moim wieku może być różnie odebrane, zwłaszcza w okolicznościach przyłapania na gorącym uczynku. Nie wiem, jak wyjść poza autocytaty, może spróbuję kariery (raz już podjętej i natychmiast zarzuconej) dialogu i odrzucenia pierwszej osoby? Ale jak odrzucić pierwszą osobę? Kto wtedy zostanie? Co powstanie? Czy jak ja zniknie, zniknę ja? Nie Pana pytam, bo Pan zna odpowiedź, sam wpaść muszę, najwyżej nie wyjdę.
      Wynaturzyłem się przed Panem (niczym panienka lub starzec na wydaniu), bo u Pana przestrzeń.

      Jeżeli zaś chodzi o coś większego, o wyrwę, jaka powstała, to nie śmiałbym do niczego nakłaniać, sugerować zmianę decyzji czy też szantażować emocjonalnymi żalami. Luka jednak jest i nie da się jej beztrosko obejść, tak jak nie sposób ominąć towarzyszących refleksji.
      Pozostaję w wiecznym szacunku i traumie, Pana pozostawiam w świętym spokoju,

  2. Dobry wieczór!
    Otóż, proszę Pana, wniosek mój z Pańskiej prozy taki, że czas leci, i mimo że pod pewnymi względami niektórzy z nas ulegają rafinacji, w końcu doświadczenie rośnie, a z czasem i szympans się nauczy (w tym względzie mam na myśli raczej siebie niż Pana), to pod pokładem bywa różnie, maszynownia cały czas ta sama, burty – bywa – rdzewieją, a pompy… W związku z tym wznoszę niniejszym toast za nasze zdrowie, i oby tylko tak dalej do przodu. Przynajmniej, proszę Pana, z Pańskim pisaniem, bo moje, jak widzę, realizuje się jakby gdzie indziej.

    • Dzień dobry,
      chociaż pewnie znajdą się malkontenci

      Niczego nie ujmując, nic dodać. Najprawdopodobniej wieloletnie epatowanie hipochondrią wywołuje określony odbiór niniejszych postękiwań i nie mnie korygować. Mogę tylko dorzucić, że tak się akurat składa (nie lubię tego zwrotu, staram się unikać bądź polubić, to jest pierwsza w życiu próba tego ostatniego), że Pan się tłumaczył – niepotrzebnie – z odgrzewania, kiedy to ja wałkuję stare kotlety zapominając, że są mielone. Prawda jest taka, że mam pewien kłopot z zajadaniem się własnym ogonem, dlatego spróbowałem zajechać się natrętnie sam sobą ostatni raz – który to już raz po raz ostatni coś robię? – co w moim wieku może być różnie odebrane, zwłaszcza w okolicznościach przyłapania na gorącym uczynku. Nie wiem, jak wyjść poza autocytaty, może spróbuję kariery (raz już podjętej i natychmiast zarzuconej) dialogu i odrzucenia pierwszej osoby? Ale jak odrzucić pierwszą osobę? Kto wtedy zostanie? Co powstanie? Czy jak ja zniknie, zniknę ja? Nie Pana pytam, bo Pan zna odpowiedź, sam wpaść muszę, najwyżej nie wyjdę.
      Wynaturzyłem się przed Panem (niczym panienka lub starzec na wydaniu), bo u Pana przestrzeń.

      Jeżeli zaś chodzi o coś większego, o wyrwę, jaka powstała, to nie śmiałbym do niczego nakłaniać, sugerować zmianę decyzji czy też szantażować emocjonalnymi żalami. Luka jednak jest i nie da się jej beztrosko obejść, tak jak nie sposób ominąć towarzyszących refleksji.
      Pozostaję w wiecznym szacunku i traumie, Pana pozostawiam w świętym spokoju,