Reklama

Białystok to dziwne miasto. Nie dlatego, że prowincjonalne. Taka okazuje się też przecież Warszawa, gdy przylecimy do niej z Londynu, Paryża czy Nowego Jorku. W Białymstoku mohery wyraźnie jednak dominują nad lemingami. Pasożytów tu stosunkowo niewielu. Dlatego białostoczczan nikt nie traktuje poważnie. Oni nie mieszczą się w koalicji rządzącej krajem. Oni należą do rządzonych.
 
Białystok to dziwne miasto, ponieważ kompletnie brak tu ludzi zdolnych do przywództwa. Tutaj polityków przywozi się w teczkach.
 
A jaka jest profesura białostockich uczelni? Kiedyś też ją przywieziono w teczkach. Kiedy powstawały Politechnika Białostocka i filia Uniwersytetu Warszawskiego profesura napłynęła głównie z Warszawy. Była to profesura pociągowa, często złożona z ludzi, którym w Warszawie odmówiono zaspokojenia ambicji i zdecydowali się raz w tygodniu jeździć do Białegostoku. A jak dzisiaj mają się ich uczniowie? Czy zostało im coś z tej mentalności ukształtowanej w cotygodniowych podróżach?
 
Pewnie myślicie, że przyszłego premiera widzę w Kudryckiej. Ale to mylne rozumowanie. Kudrycka, wyczerpana dewastacją polskiej nauki, zasłużenie odpoczywa w Parlamencie Europejskim. Pewnie do niej jeszcze wrócimy. Może jako uczennicy profesorów przywiezionych do Białegostoku w teczce. Na razie jednak dajmy jej spokój.
 
Może lepszym kandydatem na premiera z Białegostoku byłby profesor dr. habilitowany Henryk Wnorowski, obecny dziekan Wydziału Ekonomii i Zarządzania tamtejszego Uniwersytetu, wieloletni prezes Polmosu Białystok? Niedawno znalazł się on w polu zainteresowania mediów. Marginalnie, ale jednak. W związku z doktoratem wielce szanownego prezesa BCC Marka Goliszewskiego. Ten niedoszły doktorat to był popis moralnie zgniłej profesury, który media podjęły tylko i wyłącznie z powodu protestów studentów Uniwersytetu Warszawskiego. Inaczej sprawa znalazłaby się pod dywanem, a Goliszewski zostałby doktorem.
 
Jak wybierali dyrektora Polmosu na dziekana białostockiego wydziału ekonomicznego, to żaden białostocki student nie zaprotestował. A może trzeba było? Czy facet od wódki powinien być dziekanem wydziału szanującego się uniwersytetu? Czy ktoś coś słyszał o jego dokonaniach naukowych? Czy on czasem nie jest jak Belka? Znany wyłącznie z wprowadzenia podatku od oszczędności.
 
Goliszewski, łasy orderów i wyróżnień, postanowił zostać doktorem. Coś tam napisał, byle co, ale jego przyjaciel, profesor wielce szanowny i warszawski, Andrzej Zawiślak, postanowił wystąpić w roli promotora. I doprowadzić do nadania Goliszewskiemu doktoratu przez Wydział Zarządzania Uniwesytetu Warszawskiego. Na podstawie nie badań naukowych, ale bezsensownych dywagacji megalomana Goliszewskiego.
 
Recenzenci też okazali się godni. Jednym z nich był inny, jeszcze bardziej sławny megaloman, profesor dr. hab. Jerzy Woźnicki, elektronik z Politechniki Warszawskiej, któremu na stare lata mocno odbiło. Oto ten elektronik ogłosił ostatnio, że jest także politologiem, specjalistą w zakresie nauk o polityce, zwłaszcza polityce publicznej (śmieją się z niego, że ten wieśniaczy umysł po cichu uprawia politykę prywatną, chyba w garsonierze, ale zapatrzony w siebie profesor udaje, że nie słyszy).
 
Tego jeszcze u nas nie było, żeby jakiś elektronik podał do publicznej wiadomości, że jest prostakiem nazywanym politologiem. Przecież nawet premier Tusk, umysł kompletnie pozbawiony wykształcenia, na dodatek dość słaby obserwator, dostrzegł w politologach stado nieuków, zwykłych głąbów i wskazał, że nie poczynimy postępów w nauce i edukacji, jeśli tych durniów nie usuniemy z naszego systemu kształcenia. Dlatego Kudrycka, za poradą Woźnickiego, administracyjnie wprowadziła im do repertuaru politykę publiczną. Aby mogli się rozwinąć w budowaniu nowej techniki przerabiania buraków na mydło. I oni to robią na rozkaz.
 
Przecież prawie codziennie widzimy naburmuszonych ignorantów w telewizji, którzy określają się „politologami”. Inżynier elektronik Woźnicki, profesor wielki i habilitowany, również ogłasza, że jest politologiem. Jakby nic nie widział? Jakby nigdy nie włączał telewizora, gdzie ciągle pojawia się jakiś politolog, czyli głąb publicznie usiłujący pokazać swoją rzekomą mądrość.
 
A przecież Woźnicki to nie były dyrektor kołchozu z Wodzikowa Górnego albo Skawiny Niższej. On był rektorem Politechniki Warszawskiej, zajmował kiedyś inne niezliczone eksponowane stanowiska, a teraz jest przewodniczącym ważnej Rady Głównej Nauki i Szkolnictwa Wyższego, która powinna skupiać nie megalomanów i głąbów, lecz szanowanych profesorów. Przynajmniej cokolwiek rozumiejących ze współczesnego świata.
 
Drugim recenzentem doktoratu Goliszewskiego został właśnie Wnorowski, z wydziału wyspecjalizowanego w nadawaniu kumoterskich doktoratów (przyznawania ich wedle kategorii pozanaukowych, czytaj rodzinnych i towarzyskich), czyli Wydziału Ekonomii i Zarządzania Uniwersytetu w Białymstoku. Wydziału wsławionego tym, że w 2004 r., pomimo licznych protestów, nadał pod kierownictwem innego profesora ekonomicznej mniemanologii, dr. habilitowanego Kazimierza Meredyka, doktorat oszustowi o nazwisku Jerzy Jankowski. Człowiekowi wcześniej tego doktoratu pozbawionemu przez Radę Wydziału Gospodarki Narodowej Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu. Dodajmy, że nie protestowali wówczas studenci białostockiego wydziału, ale liczni ekonomiści z całej Polski, akademicy świadomi upadku własnego środowiska. Świat przeszedł nad tym do porządku dziennego. A co miał zrobić, jak białostoccy profesorowie powariowali?
 
Profesura z Wydziału Ekonomii i Zarządzania UwB jest więc wyspecjalizowana w nierzetelności akademickiej oraz wszelkiego rodzaju krętactwie. Ale obecny dziekan tego wydziału, Henryk Wnorowski, to szczególnie ciekawy typ. Nie bez powodu został wybrany na stanowisko dziekana. Nikt tak bowiem nie wyraża ducha panującego w tej placówce, gdzie królują kumoterstwo, nieudolność, a przede wszystkim ignorancja i skłonność do mataczenia.
 
Jak napisałem Wnorowski wyszedł nie tylko ze szkoły własnego wydziału, ale także z białostockiego Polmosu, gdzie przez wiele lat był prezesem. Na temat wódki, a raczej jej polityczno-społecznego funkcjonowania, napisał habilitację. Dokonał tego jako pracownik Polmosu, bez badań, tylko na podstawie obserwacji, które przedstawił jako badania. Też politolog, można powiedzieć, z bożej łaski. Duchowy koleś bufona Woźnickiego. Nie bez powodu obaj wystąpili w tercecie z Zawiślakiem. Tworzą idealny trójkąt upadłych polskich profesorów.
 
Nie wierzycie czytelnicy, że tak można zostać profesorem? Po praktyce w Polmosie. A więc popatrzcie i może nawet poczytajcie sobie! Tytuł pracy habilitacyjnej politologa i ekonomisty Wnorowskiego brzmi: „Polityka akcyzowa a rozwój przemysłu spirytusowego w Polsce w latach 90 – tych”. To musi być fascynująca lektura. O akcyzie i rozwoju!
 
W białostockim Polmosie Wnorowski pracował od 1992 r. Od 2005 był jego prezesem. Habilitację uzyskał w 2003 r. W tym czasie wykładał też w białostockiej Wyższej Szkole Ekonomicznej. Był i jest jej udziałowcem, podobnie jak był i jest akcjonariuszem Polmosu. Pracowity chłopak, obsłużył trzy etaty, zarządza własnym funduszem akcyjnym (czyli wysokiego ryzyka), napisał habilitację i powiększył dorobek, po czym uzyskał tytuł profesora. Tytan pracy? Teraz szanowany dziekan. Tylko ta fatalna warszawska wpadka z Goliszewskim.
 
Może warto zbadać czy dorobek Wnorowskiego na tytuł profesora też został zbudowany na wiedzy z Polmosu? Co na ten temat mogą powiedzieć studenci Wydziału Ekonomii i Zarządzania UwB? Z pewnością wolą milczeć. Przecież nie bez powodu studiują w Białymstoku przygotowując się do grania roli lokalnych moherów i lemingów. Prowincjonalne głąby! A właściwie wspólnota głąbów: profesorów i studentów.
 
Ich idol profesor i dziekan Wnorowski to zdolny chłopak? Nie nadawałby się na premiera Kraju Przywiślańskiego? Premiera z Białegostoku. Tyle zadań obsłużył. Dałby sobie radę także w foteliku pierwszego ministra. Ministrem kultury mógłby zrobić Goliszewskiego, a nauki Zawiślaka albo Woźnickiego, wybitnego specjalistę od polityki publicznej.
 
Teraz łatwo zrozumieć dlaczego Wnorowski został recenzentem gniota zwanego doktoratem Goliszewskiego. On wiele lat wcześniej na podstawie podobnej pracy, opartej na obserwacjach, uzyskał habilitację. Ponieważ nie zaprotestowali studenci (białostoccy nie są zbyt bystrzy – efekt nieuchronnej selekcji negatywnej), jak miało to miejsce w przypadku studentów Uniwersytetu Warszawskiego, którym nie spodobał się gniot Goliszewskiego – Wnorowskiego awansowano na profesora.
 
Czy teraz nie mógłby zostać premierem z Białegostoku?
 
Piszcie do mnie na adres wujekboczniak@interia.pl
 

Reklama

4 KOMENTARZE