Reklama

Nie, nie chodzi mi tu o ubezpieczenia tej czy innej maści, ani o ogólne koszta chorowania w naszym pięknym kraju. Wielkie sprawy zostawiam większym ode mnie.

Nie, nie chodzi mi tu o ubezpieczenia tej czy innej maści, ani o ogólne koszta chorowania w naszym pięknym kraju. Wielkie sprawy zostawiam większym ode mnie. Tu chodzi o sprawę drobną, maluteńką jak nie przymierzając pistolecik Geniusza Beskidu Niskiego. Konkretnie o pięćdziesiąt osiem groszy. Pięćdziesiąt osiem groszy, o które pewien lek jest droższy dla pacjentów z nowotworem, niż dla zwykłego, “cywilnego” pacjenta.

Cóż takiego jest w tch pięćdziesięciu ośmiu groszach, że aż poświęcam im wpis na blogu? Wszak kwota to żadna, w ogólnych kosztach chorowania praktycznie niezauważalna. Kwota żadna, ale paranoja spora, a trwałość tej paranoi – powala.

Reklama

Żeby nieco sytuację przybliżyć – istnieje u nas kilka rodzajów dopłat do leków, leki zniżkowe mogą być (pomijam chwilowo kwestię limitów dopłat, które rzecz całą jeszcze bardziej komplikują):
– bezpłatne
– na ryczałt (pacjent płaci 3,20 – reszta na koszt NFZ)
– płatne 30%
– płatne 50%
Może się też zdarzyć, że leki mają różne dopłaty, inną na zwykłą receptę, a inną “na P” – w przypadku choroby przewlekłej uwzględnionej w odpowiednim ministerialnym spisie. Tak było (i jest) między innymi w wypadku pewnych czopków przeciwwymiotnych. Na zwykłą receptę – 30% ceny, w nowotworach – ryczałt. Cały dowcip w tym, że od ładnych kilku lat ryczałt (3,20 PLN) to WIĘCEJ niż 30% ich ceny.

Paranoja? Ano paranoja. Tu nawet nie zarzucam nikomu smarownictwa czy celowo złej woli. Nie, kiedy wprowadzano ten lek na listę, sytuacja była odwrotna. Tylko od kiedy się zmieniła (a było to ładnych parę ekip rządzących temu) nikt nic w tej sprawie nie zrobił. Bo i po co? Konferencji się nie zrobi, poprzednika nie napiętnuje, nikogo z hukiem w areszcie wydobywczym nie zamknie, komisji śledczych ani narad z udziałem setki profesorów też zwoływać nie trzeba. Gdyby było trzeba, pewnie już by to zrobiono. Ale tu rzecz mogłaby z powodzeniem naprawić pierwsza lepsza sekretarka, nawet z tych zatrudnianych przez szefa z uwagi na półkule bynajmniej nie mózgowe. Czyli skoro sprawa jest tak prosta, tak drobna, to na pewno nie jest ważna. To i po co ją ruszać? My wszak walczymy z korupcją. Walczymy o miliardy. Walczymy o dobre prawo. Walczymy w telewizji. Walczymy o wolną Polskę. Wolną od komuchów/kaczorów/platfusów/żydów/masonów/cyklistów (niepotrzebne skreślić). A nie łaska raz zawalczyć o wolną od idiotyzmów?

Nie szokuje mnie zazwyczaj pojawiająca się tu czy tam bzdurka – prawa Murphy’ego działają niezawodnie, jak się da jakąś durnotę napisać, wywiesić czy przegłosować to na pewno zostanie ona napisana, wywieszona, a na końcu przegłosowana. Szok i wkurzenie jest spowodowane bezwładnością urzędniczą. Organiczną, niezależną od aktualnie rządzącej ekipy – na wszelkich poziomach, od gminnego po centralny – niezdolnością do usunięcia idiotyzmu raz wyprodukowanego. Idiotyzm tytułowy się był pojawił – cóż, Murphy. Ale powinien zniknąć przy najbliższej korekcie list refundacyjnych. A tu – takiego. Czwarty rok straszy. Bezwładność urzędnicza, [autocenzura] jej mać…

Reklama