Janek przeszedł na świat jako pierwszy, taki miał tyle dobrze, że najstarszy to i najsilniejszy do michy i o tyle kiepskim było jego położenie, że do bata i roboty chwytano go najczęściej. Janek urodził się w świecie biednym, strzechą kryte jego dzieciństwo, życie wymoszczone na piecu, gdzie braci i sióstr nie brakowało, a każde miało powszechne marzenia. Żeby jak chłopiec, to nie w koszuli płóciennej paradować, że gdy dziewucha, choć jedną wstążkę i buty na troje. Wszystkie jak jedno, żeby choć raz do syta się najeść, aby w misce został naddatek, żeby na czole nie odbijała się łycha. Matka Janka była kobietą anielską, matką cierpliwą, wybaczającą, kiedy nie umiała zaradzić figlom całej gromadki, co na jej czole zawsze Janek forował, sama płakała, dziecka nigdy nie do łez nie doprowadzając.
Innym był ojciec, raptowny, bywało okrutny, nie z natury tylko z krwi co się w nim gotowała. Ojciec szczególnie sobie upatrzył Janka na wyrodnego, a i ten powodów do bicia dostarczał mu wielu. Ojciec bił co w rękę złapał i bił dopóki się nie zmordował. Nie było z ojcem Janka żartów, mocno przychodziło uważać, aby ojcu pod nogi nie chodzić i nie szukać siniaków. Janek wiedział jakim jest ojciec, jednak takie miał usposobienie, że żadna kara do porządku go nie przywracała lecz jeszcze ciekawszych pomysłów do brojenia nastarczała. Nigdy nie myślał Janek o tym co go czeka, gdy miał pragnienie na zbytki, za co niechybnie ojciec skórę garbował, naprzeciw łzom matki robił swoje. Życie w izbie biegało na piecu i dokoła pieca. Tak się żyło we wsi Jordanówka, tak żyło się wszędzie, a wszędzie to było dookoła, dookoła zaś, to tak daleko gdzie dało się dojrzeć i dojść, dalej świat się kończył.
Wszystkie we wsi żyły tak samo, jak Pan Bóg przykazał, dzieci siedziały za piecem i przyglądały się matce gotującej co do garnka wpadło. Zawsze wpadało za mało i zawsze to samo, nikomu jednak nie przyszło do głowy grymasić, każde liczyło, że komuś tym razem nie posmakuje i więcej w misce zostanie. Tak nigdy się nie działo, gdyż stać się nie mogło, ten co niedojadał myślał tylko o jedzeniu, nie przebierając w smakach i gęstości, liczył tylko na ilość, żeby choć raz do syta. Czekanie na codzienną rację, to była całe pół życia. Czas czekania na strawę, trzeba oszukać, zakrzyczeć burczenie w brzuchu, psocić, aby nie myśleć o tym, że nawet uwarzone nie jest do spożycia, póki ojciec z roboty u gospodarza nie wróci. Zaś samo gotowanie nie takie proste było, by gotować od ognia trzeba zacząć. Najstarszy o świcie miał wstać i patrzeć gdzie z komina dym leci. Tam się szło o kawałek płonącej szczapy po chrześcijańsku prosić. Nie mogło się tak przydarzyć, żeby kto odmówił, bo biedne ludzie wiedziały, że jutro same będą w potrzebie, za tą przyczyną dziś mus się zapałką podzielić.
Sztuką było nie lada donieść szczapę tak, żeby włożona do pieca dała się wskrzesić, czasu nie było wiele, gorsze, że sparzyć się można i co nie daj Bóg pogasić też się zdarzało. Janek umiał ogień trzymać, za to miał u matki wsparcie, straszyła ojcem kiedy rady nie dawała, ale nigdy do ojca Janka wyczyny się nie doniosły. Bywało, że młodsze rodzeństwo ojcu skarżyło, gdy Janek im za skórę zalazł, wtedy ojciec bił lub nie, od ochoty zależało. Od ognia zaczynało się życie na piecu i dokoła pieca, potem zgadywała dzieciarnia co w garze się uwarzy. Trudno było zgadywać, bo wszystko od kartofli pochodziło, albo były całe, albo w kawałkach raz za zupę, raz za danie uchodząc. Nie było tajemnicy w tym co się zje, tajemnicą pozostawało jak jedzenie się naszykuje.
Większość dnia się warzyło i większość dnia dzieciarnia za pieca wychylona poszukiwała zajęcia, żeby czas sobie rozweselić. Głównie kuksańce i przedrzeźnianie zajmowało głodnych, ale zdarzało się i to nierzadko, że Janek wyszukał odmienne od zwyczajnych zajęcia. W tym poszukiwaniu Janek był najpierwszy i niestrudzony, dnia nie było, żeby czego nie wymyślił, co matkę do rozpaczy doprowadzało. Zbytków narobił tyle, że całej dziatwie byłoby co robić na czas jakiś, jemu ciągle mało było uciechy i szukał nowego, żeby bezczynnie przy piecu oczami nie przewracać. Wszystko go interesowało i wszelkiego chciał znać tajemnicę, skąd się co bierze, czego takie nie inne, co się stanie gdy dotknąć, gdy potrzepać, kiedy posmakować. Nie było takiego bicia ojca i takich łez matki, co by Janka ciekawość powstrzymały.
Tego dnia co się nie różnił od poprzednich do izby weszła ciotka. Na ukraińskiej wsi, wszystkie były wujki i ciotki, czy to Polak czy Ukrainiec, przed wojną razem żyli i pół po polsku, pół po ukraińsku się dogadywali, biedny z biednym zawsze się dogada choćby na dwa języki. Ciotka weszła do izby i już od progu się ze śniegu otrzepała.
– Pochwalony Gulowa – rzekła jako wypadało
– Na wieki – odpowiedziała Jankowa matula, jak obyczaj kazał – a co wy taka zmokła, śniegiem sypie?
– Żeby to, „wałyt*” Gulowa, Boże uchowaj, nogami ledwie powłóczyła – zziajana i zmarznięta odpowiedziała pół na pół tutejszymi językami i usiadła przy piecu.
– A co was tak z chałupy przegnało Hajdukowa? – pyta gospodyni, bo nauczona, że odwiedziny to nic dobrego.
– Nie lękajcie się nic groźnego nie ma, od gajowego wraca, za chrustem prosiła, a tu naraz zaduło Boży świat, to i odsapnąć chciała – strudzona wyjaśniła, a gospodyni kamień z serca upadł.
Dzieci w takich razach nie śmiały poza piec wychodzić, by miedzy dorosłych się pchać, nie było też z czym się pchać. Połatane koszuliny, bose nogi, rozczochrane czupryny, wszystko to nie było takie, co by się od razu ludziom wystawiać. Dzieci choć ciekawskie nie śmiały ciekawości zaspokajać, ale takie strachy nie straszyły Janka, temu nic nie groźne i łeb zza pieca wychylał tak, że przeoczyć go nie sposób.
– A ty co tam łypiesz, starej Hajdukowej nie widział? – babka odezwała się bardziej przekornie niż groźnie – tobie ten śnieg spokoju nie daje, już ja was wiem szaławiły, u mnie w chałupie jednakie. – skończyła zadowolona z siebie.
– Idziesz ty za piec ladaco, ojca bata dawno żeś nie widział? – matka zareagowała na słowa ciotki, bo to wstyd gdy dzieci uszu nastawiają.
– Nie gadajcie Gulowa bo się dzieciak przestracha, wy tam prędzej sobie rękę odejmiecie niż staremu co rzekniecie, poczciwa z was kobieta, cała wioska wie jak jest. Idę ja, jak Pan Jezus dopomoże, zajdę cała. Z Panem Bogiem – pożegnała się i zabrała do wyjścia.
– Z Bogiem, z Bogiem, a jak zobaczycie, że zanadto duje to się zawrócicie. – poradziła gospodyni, ale Hajdukowa tylko głową pokiwała.
Jak tylko gość wyszedł z izby Janek rzucił się do okienka, a zanim cała gromadka. Takiego śniegu żadne jeszcze nie widziało, to był śnieg, po kolana, mrozem trzaskający, gęste płaty, góry zasp, taki śnieg jak niegdysiejsze śniegi. Widoku Janek nie mógł ogarnąć, oczy mu się zaświeciły, to był taki dryg u Janka, co go już żadna siła nie mogła powstrzymać.
– Matula da Hanczyne buty, taki śnieg, takiego żem jeszcze nie oglądał – prosił Janek bez nadziei w głosie.
– Siedź przy piecu bo ojcu nakażę, buty będzie zdzierał. Buty do kościoła, do szkoły, nie na śniegi, durnym dzieckiem Pan Bóg skarał. – odpowiedziała matula i wzięła się do swojej roboty. Cała gromada schowała się za piec i tam coś do siebie szeptała, na co matka nie zwracała uwagi, bardziej strapiona bywała, gdy za piecem cisza.
– Gdzie pójdziesz głupi bez butów? – pytała Hanka
– Koszulę zamoczysz, kulasy zmrozisz. – przestrzegał Józek
– Ojciec cię wybiją – groziła Stefka
– Cicho głupie, tylko matka pójdą po kartofle, zobaczycie jak będzie. – odprawił wszystkie roztropności Janek.
Od tego czasu, wszystkie nic tylko na matkę patrzyły i śledziły każdy jej ruch. Głód i markotne ślepienie do gara przestały doskwierać, teraz tylko śnieg i Janka zamiary zachodziły dziatwie w głowę. Matka nie gotowała się wychodzić z chałupy, jakby czuła, że to jakąś biedą grozić może, wszystkiego co jej trzeba było miała pod ręką, kartofli było w sam raz, dawno przyniesione. Mało, że się nie kwapiła, baczyła jeszcze podejrzliwie w stronę pieca, gdzie nagle cisza grobowa zapadła i tylko głowy w coraz to różnym miejscach się wychylały. Nic się nie odzywała, robiła przy piecu i miała baczenie na to co za piecem. Byłoby w tej opowieści samo nudne, ale stało się tak, że pies zaczął szczekać jakby obcy miał się skradać. Takich to rzeczy Gulowa nie lubiła i wrażliwa z miejsca na to. Zapomniała, co dziatwa za piecem szykować mogła, zarzuciła chuściną, wzuła buciory i poszła sprawdzać kogo licho niesie.
Lepszej sposobności Janek dostać nie mógł, tak jak stał w koszulinie, pod którą już niczego nie było, wybiegł do sieni ile miał tchu. Sień miał tylko przebiec, jednak zatrzymał się i spojrzał na kąt, gdzie leszczynowy nie strugany kijaszek oparty o ścianę stał, tym matka Janka straszyła, a ojciec okładał, gdy kara była nie tak surowa. Wstrzymał się i chwycił za kijaszka, otworzył drzwi od sieni, zakasał koszulę i przytrzymał zębami, żeby się nie zamoczyła. Odsłonił chude półdupki na trzaskający mróz, boso zapadł się w śniegu po kolana i zaczął krok za krokiem przemierzać zaspy, a żeby otuchy i gorąca sobie dodać, okładał się leszczyną po gołej dupie, jak i nawet ojciec nie okładał. Tak przysposobiony biegał wkoło chałupy, ku uciesze rodzeństwa, co krążyło po izbie od okienka do okienka, by brata zobaczyć. Miał już Janek kończyć zabawę, pomimo całego sprytnego planu, mróz dawał się nieludzko we znaki i gdy już do sieni się kierował wpadł prosto na Hajdukową, co się wróciła, przestraszona zadymką.
Temu pies ujadał, że Hajdukowa śniegiem pokryta nie przypominała swojego, a i Gulowej trudno było babinę rozpoznać. Zgadnąć ciężko co musiała sobie Hajdukowa we łbie układać, gdy zobaczyła z gołą dupą biegacza, któren sam sobie cięgi zadawał, dość powiedzieć, że się od widoku tak babina zlękła, aż po własnych śladach poleciała wartko, że i nawet Gdulowa krzyknąć za nią nie zdążyła. Wbiegł do izby Janek tuż przed matką, gdy rodzeństwo za piecem turlało się ze śmiechu. Koszulę miał suchutką nogi i dupę siną. Popatrzyła na to wszystko matka, co to już nie jedno widziała i zaśmiała się ze wszystkimi razem w głos, widząc, że to ratunku dla głupiego Janka nie ma. Gdy do domu wrócił ojciec, mała Hanka, wcześniej przez Janka kuksańcami obłożona, opowiedziała ojcu jak się brat ze śniegiem witał. Ojciec popatrzył, nawet tak jakby niesrogo i powiedział.
– Ty na brata nie patrz, ty się ucz pacierza Hanuś, co by i ciebie Święta Panienka w śniegu z gołą dupą nie opuściła.
Tak minął dzień zimowy małemu Jankowi, nic sobie z śmiechów nie robił, leżał na piecu i następną obmyślał przygodę.
* wałyt – wali
Dziewiętnastowieczny realizm pełną gębą
Jakbyś tam był!
Dziś TVN24 pokazywał rodzinę
Dziś TVN24 pokazywał rodzinę z Podlasia, bez prądu, siłą rzeczy bez TV, radia itp 5 kilometry do cywilizacji (sklepu). Bab z kosą lata, tylko końmi i wozem podróżują. Ponoć za parę miesięcy postawią im elektrownię wiatrową. Poważnie. Ale ten mój tekst i cały cykl, to nie o biedzie, to zupełnie inny świat i natchnienia, może z czasem się wyjaśni.
lata 60-te i wcześniej
budowało sie prawdziwe fortece ze śniegu i prowadziło sie zażarte wojny na śnieżki. Chmara dzieciaków w każdym domu. Na śnieg obowiązkowo walonki, czyli obuwie ze sfilcowanej owczej wełny. Tak było.