Rok 2012 już od jakiegoś czasu gości w naszej codzienności, przygotowując nas – maluczkich i nieświadomych – na rychły koniec świata. Może to nasze życie polityczne i ilość afer gwarantujące nam codzienną porcję zabawy, spychają na plan dalszy, rzeczy jakże istotne jak: Proroctwa Oriona na rok 2012 (czytaj: Koniec Świata), autorstwa Patrica Geryla – belgijskiego astrofizyka-amatora.
Nie chodzi tu o proroctwa, bo jak wiadomo, jeszcze żadne się nie sprawdziło, nie o cudowne rozszyfrowanie tajemniczych kamieni czy rozet, ale o to, jak sprawnie napisana książka może wzbudzić emocje. I nie tylko emocje, bo czyny, sprawczą mocą słowa czynione.
Jest to zabawne może w wypadku, na przykład Danikena, czytamy i rewelacjom ulegamy, pozbawieni wiedzy w młodości zaniedbywanej. Każda strona Danikenowskich farmazonów wzbudza popyt na następne lub niechęć (przy odrobinie wiedzy z zakresu historii sztuki i historii) do ostatniej kartki napisanej przez autora.
Daniken wysyła w zaświaty logicznego myślenia, lub niewiedzę z zaświatów powołuje do rzeczywistości. Czytamy, uśmiechamy się lub krzywimy i włączamy telewizor lub sięgamy po Stephena Kinga, bo obcy i duchy przeszłości zrobić nam nic nie mogą, to koniec świata nie powinien nas pozostawiać obojętnych na, za trzy lata mające się dziać rewelacje – w skutkach śmiertelne.
I choć jeszcze nikt sensownego artykuliku nie napisał, jakby nasze spotkanie z obcą cywilizacją miało by wyglądać, jakbyśmy mieli się porozumiewać z istotami na przykład wyglądającymi jak z filmu „Obcy”, dla których nasze kichnięcia równoważne mogłyby być z otwarciem przez nich ognia, z co najmniej dział laserowych, to wyobrażenie sobie końca świata nie jest, jakby się mogło wydawać, tak trudne.
Wystarczy poobserwować dzieci w piaskownicy, aby zrozumieć, że ocieranie się tektonicznych płyt, z orgazmem wulkanów i falami oceanów sięgających chmur, wyobrażone w miniaturze jest tożsame każdemu ziemianinowi choćby całe życie spędził na wyspie w domu wariatów. Koniec świata, każdy w nas ma w sobie, bo przecie każdy umrzeć – jakkolwiek boleśnie to brzmi – nie tyle chce, co musi.
Nie możemy sobie wyobrazić, a raczej znaleźć, przepowiedni mówiących o szczęśliwym roku 2012 czy 2500, gdzie eurodolary będą lecieć z nieba, czy choćby wody, mającej zapewnić naszym wehikułom podróżowanie darmo, po świecie. Nie ma wizjonerów piszących grube tomiszcza o życiu w raju, z miliardami Chińczyków, Afrykanów czy innych ludzi dobrej woli. Nie ma futurystycznych wizji Atlandyd, szczęśliwych wysp, zgodnie żyjących bogobojnych lub Orionobojnych ludzi, bo przecież czegoś bać się trzeba, aby w zgodzie i szczęśliwości żyć.
Nudzą nas i pastwimy się kpiarsko nad scenariuszami wysp szczęśliwych, dając prawo pierwokupu historiom apokaliptycznym, smażonym na szatańskiej patelni z przyprawami z ognia i degrengolady.
Wystarczy poczytać nagłówki gazet, aby nie mieć złudzeń, że dobrej nowiny jest jak wody w naparstku na oceanie soli. Wiadomym przecież jest powszechnie, że bez soli potrawy przynależą raczej do świata mamałyg czy breji niż, do tak zwanych potraw.
Może ta analogia czyni większą popularność potraw nad mamałygami, ale zachodzi pytanie, dlaczego, tak bardzo przesolonymi, stół nasz dostojny raczymy zdobić.
I jeśli nadmierną szkodliwość soli moglibyśmy nawet pominąć, tak samo jak rzeczy się mają z alkoholem (bo przecież nie uważamy, że życie na przysłowiowej bani jest prawdziwsze niż na trzeźwo), tak nie powinniśmy soli uważać za dar niebios jedyny w swoim rodzaju.
Rok 2012 jest tu tematem i on to właśnie 21.12.2012 ma nas na zawsze pozbawić problemów (kiedy nie podejmiemy odpowiednich kroków), gdyż umarli jak wiemy problemów nie mają.
Pan Patric Gerryl, autor książki: "Proroctwa Oriona na rok 2012" udowadnia, że w tym roku Ziemia zachowa się jak piłka futbolowa podłączona do sprężarki powietrza z napalmem.
„Ziemia stanie w płomieniach dzięki wyrzuconym przez Słońce cząsteczkom i sprawi, że atmosfera ziemska stanie w płomieniach. „Powstaną nieznane siły elektryczne, powodujące koszmarne skutki. Pole elektromagnetyczne Ziemi przeciąży się i nastąpi zwarcie – megakrótkie spięcie z superśmiertelnymi skutkami. Cząsteczki, przenikając na Ziemię ze wszystkich stron, wytworzą intensywne promieniowanie – zarówno świetlne, jak i radioaktywne. Płonące, intensywnie płonące – oto, jakie będzie wówczas całe niebo. Jak mówią święte inskrypcje: „światło świateł opanowało całą Ziemię”. I to będzie preludium kataklizmu. Kiedy zmienią się jego bieguny, Ziemia zacznie obracać się w przeciwnym kierunku. To spowoduje oderwanie jej zewnętrznej powłoki. Powłoka „popłynie”. Przestanie być związana ze swoją bazą. W ciągu kilku godzin przechyli się ona o tysiące kilometrów. Będzie to wyglądało, jakby „niebo spadało na Ziemię”. Nastąpią gigantyczne trzęsienia ziemi. Płyty ziemskie będą się przemieszczać: tam, gdzie dotąd było płasko, powstaną góry, ziemia będzie pękać, góry się zapadną, lądy będą tonęły w morzach, w wielu miejscach wybuchną wulkany”.
I tak dalej.
Po przeczytaniu książki, za przykładem autora, zrezygnowałem z funduszu emerytalnego i szukam chętnych do wspólnego zakupu „łodzi niezatapialnej” (istnieje firma, która sprzedała ich już kilka tysięcy) na wzór tych, co posiadali Atlantydzi – mianowicie współczesnego odpowiednika łodzi „mandżit” (Patric Geryl udowodnił istnienie Atlandydy „Cały świat egiptologów może sobie robić co chce, ale Atlantyda jest faktem”), i wpłacam na jego konto 100 euro od osoby dorosłej i 50 od dziecka, jak widnieje w otrzymanym od niego, do mnie e-mailu, bo mam nadzieję się dowiedzieć, gdzie tą łodzią mam się udać, kiedy piłka futbolowa rozbłyśnie napalmem na cały świat.
A takie miejsce przecież być musi, bo tak zacny i szanowany autor nie kazałby mi płacić, co prawda sum niewielkich za przeżycie, bo ze sprzedaży książek zapewne buduje już, co najmniej tytanową arkę Noego.
Dzieli się swoją wiedzą, nie za darmo, ale jak wiadomo, rzeczy darmowych na świecie jest brak. Nawet kamienie polne kupuje się obecnie w sklepach ogrodniczych, więc nie narzekam.
I choć mogę zrozumieć, co nastąpi w tak obrazowej, powyżej przytoczonej wizji końca świata, to nie mogę zrozumieć mianowicie: jak doszedł Autor do tego, gdzie, bezpieczne miejsca dla łodzi, co prawda niezatapialnych, na mapie świata znalazł.
Autor, to nie jakiś Daniken-fantasta, to człowiek znany z zanegowania Einsteinowskiej teorii względności, pierwszy w dziejach człowiek przewidujący coraz szybsze rozszerzanie się wszechświata, i że IRAS (pierwszy sztuczny satelita do badania promieni podczerwonych) znajdzie w podczerwieni miliardy galaktyk. To, nie byle kto. Zresztą mądrych książek głupcy nie smażą.
Nie mogę przejść obojętnie obok takiego autorytetu, co Einsteina wziął pod włos a ulubionym jego powiedzeniem jest: "To musi być to. To nie może być nic innego. „Zodiak” przepowiada dokładną datę końca świata. Do tej konkluzji doszedłem intuicyjnie".
Spóźniłem się, co prawda na „Sympozjum 2012” w Warszawie – 11 pażdziernika, gdzie bilet kosztował jedyne 99 złotych, ale mam nadzieję, że to nie pierwsze i nie ostatnie. Notka głosi: "Jesteśmy małą grupką osób, która chce przetrwać 22 grudnia 2012 r.. Tworzymy grupę ludzi, którzy tak jak my chcą przetrwać. Za granicami naszego kraju tworzą się już grupy przetrwania, przygotowują się do 2012 roku – zjednoczmy się także – przetrwajmy – tylko w grupie jest to możliwe".
Genialny reżyser, Roland Emmerich, w filmie „2012” pokazał, aż nadto, jak świat będzie wyglądał a raczej „niewyglądał” w tym pamiętnym dniu 21 grudnia 2012 roku, więc śpieszę do banku wypłacać wszystkie moje oszczędności przeznaczone na aparat do zębów mojej córki i skrojony najnowszą modą płaszcz od Gucciego, bo co mi po nich będzie w świecie, w którym nikt tego podziwiać nie zdoła?
I nie prawdą jest jak powiedział Umberto Eco, że: „Media to kościół naszych czasów, który czyni wszystko, aby wzbudzić przerażenie i być może w końcu mu się uda”, bo wiadomo, że autor „Imienia Róży”, to fantasta, choć uczony, którego poważnie, w przeciwieństwie do Patrica Geryla traktować nie można.
A więc – ratuj się kto może… i dzięki panie Patrick, że czuwasz nad nami.
Precedensy
Wszystko już było!
Niezapomniany Franc Fischer wdał się kiedyś w przedłużającą się dyskusję na ważki temat istnienia Boga osobowego. Mimo wyciągania przez obie strony wielu argumentów, szale dyskusji wciąż dygotały w pobliżu równowagi. Zniecierpliwiony Fischer zapowiedział zakończenie jej niezbijalnym i ostatecznym argumentem. Odczekał aż wszyscy zamilkną w oczekiwaniu i oświadczył:
– Daję na to panu moje osobiste słowo honoru!
A pan Geryl potrzebował napisać całą książkę…
Było było i sie zmyło
Tak naprawdę to wszystko było. Od sztuki po literaturę, chyba, tak mniemam. Ale odgrzewane kotlety ludziom serwować spod paznokci wygrzebanym ścierwem się nie godzi. I co prawda nieco zboczyliśmy z tematu, bo jeśli mowa o Panu Fischerze, to on o Bogu i może bredzi i książki do tego mu nie trzeba było, a Pan Geryl książkę wysmażył i ludzi straszy robiąc na tym krocie. Łodzie ludzie sprzedają niezatapialne, poradniki piszą i książki, których w Stanach Zjednoczonych wydano ponad 150 pozycji. Rozumiem 5-10 książek na ten temat ale 150? Przeliczmy to kalkulatorem a na sam wynik włos nam się zjeży. I jeśli o Bogu osobowym można podyskutować nawet ze skutkiem wytoczenia na ring osób zainteresowanych ze szkodą w walce raczej znikomej to po prostu szkoda mi tego zamieszania, które nie przewiduje, że się nasili ale obserwujmy bacznie horyzont zdarzeń bo nigdy nie wiadomo co ten smród z odgrzewanych kotletów przyniesie.
Ale wszyscy wiedzą, że świat skończy się w 2038
Wtedy systemy oparte na UNIX doświadczą podobnego problemu jak “pluskwa milenijna”, tyle że na większą skalę, zwłaszcza że UNIX jest najpopularniejszym systemem na świecie (wbrew temu co twierdzi Microsoft). Pytanie tylko, czy geniusze tacy jak Kerningam & Ritchie, twórcy UNIX’a tego nie przewidzieli? No jasne, że przewidzieli. Najwyraźniej uznali że daty po 2038 nie są do niczego potrzebne, bo świat przestanie istnieć…
Problemem są nowoczesne maszyny 64-bitowe. U nich świat się kończy w dwa-miliony-którymś roku, co może budzić fałszywe poczucie bezpieczeństwa…
Porównywać Unixa do 2012 do chyba żart
Ja prawię słowami Autorytetów o końcu świata, bo to przecież nie moje słowa. O katakliźmie, który reżyser Roland Emmerich tak pięknie kolorową szminką nakreślił, przy których milenijne bzdury zero jedynkowe nie miały i jak się okazało, żadnych praw mieć nie mogły, bo była to marketingowa blaga, tak samo, Unixowe, zrobić nam nic nie mogą, choćby procesory milion-bitowe wymyślono, bo bez nich – może i trudno – ale obyć sie byśmy mogli, a bez ziemi pod stopami raczej nam by było nieciekawie.