W poprzednim wpisie: „To był zamach”, dokonałem pobieżnego przeglądu faktów znanych i oczywistych. Starałem się je zestawić w jakąś logiczną całość. Dziś pokuszę się o dalsze rozważania i analizę tego co się zdarzyło, co miało miejsce – tego, co dzieje się dalej.
W tym miejscu podzielę się drobną uwagą – spostrzeżeniem. Dość uważnie śledziłem komentarze i dyskusje, jakie miały miejsce pod wpisami na temat zdarzenia z 10 kwietnia 2010. niekoniecznie wgłębiając się w treść samej publikacji. Tyle ich było, że nie sposób je wszystkie zliczyć. O ile na samym początku dyskusja była bardzo gorąca i pasjonująca i pojawiał się w niej wątek warty uwagi i każda dyskusja natychmiast była torpedowana przez internetowych trolli i pseudo fachowców spraszanych zewsząd, o tyle z czasem cała para gdzieś uleciała, a przestrzeń publiczna jest wolna od „specjalistów” z dziedzin lotnictwa , nawigacji i astrofizyki, takich jak np. profesor Artymowicz, czy Łoziński.
Możliwe, że mamy do czynienia z efektem tak zwanego zmęczenia materiału. Niewykluczone, że czynnikiem tym jest zupełnie co innego, niewykluczone, że jest nim strach.
Do 96 ofiar zamachu dziś trzeba jeszcze dodać kolejne – ofiary seryjnego samobójcy.
Są takie wypowiedzi, uwagi, wpisy, które powodują niezwłoczne uruchomienie niestandardowych czynności. Trudno powiedzieć, czy autor głoszący pewną myśl i definiujący teorię miał informacje i wiedzę zagrażające bezpieczeństwu służb, czy może tylko nieświadomie coś chlapnął i nieopatrznie wszedł na ścieżkę wiodącą w kierunku informacji zastrzeżonych.
W każdym bądź razie jedno jest pewne – procedury zostają zawsze uruchamiane wtedy, kiedy osoba odpowiedzialna uzna, że ktoś niepowołany wszedł w posiadanie informacji zagrażających zachowaniu bezpieczeństwa danych objętych tajemnicą, a na dodatek osoba taka dzieli się tym publicznie.
Dobrze pamiętam schody prowadzące obok biura oficera dyżurnego jednostki wojskowej. Pamiętam tamto okno, za którym dyżur pełnił oficer i jego pomocnik. Po lewej stronie okna, na wysokości wzroku tablica z napisem „Wróg czuwa!”.
Nie mogłem oprzeć się pokusie i przy pierwszej nadarzającej się okazji uzupełniłem ostrzeżenie dopiskiem własnego autorstwa „Śpij spokojnie.”
Wspomnę, tytułem wyjaśnienia, że pół batalionu tamtej nocy niestety nie spało spokojnie, i gdyby ten oficer dyżurny nie musiał zdawać służby, to jego zaangażowanie w wyjaśnieniu zagadki, kim był dywersant, który ośmielił się na jego służbie na taki zuchwały uczynek zagrażający bezpieczeństwu socjalistycznej ojczyzny, trwałoby w nieskończoność. Ale jak wszystko, tak i dyżur ambitnego oficera też musiał kiedyś się skończyć.
Przyszła zmiana i nowy oficer dyżurny okazał się być człowiek inteligentnym – nakazał usunięcie dopisku i wszystko wróciło do normy i sprawa umarła tak szybko, jak szybko się narodziła
Dlaczego o tym piszę? Dlatego aby pokazać, że nadgorliwość niektórych zaangażowanych oficerów i ich pomocników bywa nader niebezpieczna i niejednokrotnie źle się kończy. Jak jeden z drugim takim się zapędzą, to mogą nawet posłać delikwenta do piachu. Oczywiście już dziś z pominięciem stalinowskim metod. Dzisiejsze metody są o wiele bardziej skuteczne i nie tak zawodne, jak bywało kiedyś.
Poseł Gruszka ledwo usta umoczył i już było „po ptokach”. Komisja ds. afery paliwowej została skutecznie przyblokowana.
Otrucia wyglądające na zgon z przyczyn naturalnych, plaga samobójstw, wypadki samochodowe i inne i wszystko to w weekendowym zestawie. Fałszowanie danych DNA, pozostawione listy pożegnalne, fałszywi świadkowie i nieznani sprawcy, to specyficzny melanż służb. Wszak w drewnianym kościele można dostać w głowę cegłą.
Zaplecze służb, to sieć powiązań personalnych, nieograniczony dostęp do środków i sprzętu, baz danych i informacji niejawnych. Możliwości techniczne plus wyszkolenie pozwalają osiągnąć zamierzony cel – realizacja zadań zgodnie z wytycznymi centrali. „Centralą” może być niekiedy jeden człowiek.
Codzienne życie agenta jest zupełnie inne niż to pokazywane w filmach szpiegowskich. Zdecydowana większość agentów nie umawia się romantyczne randki, aby przekupić głupią pindę z rządzącej partii. Nie wyczyniają podniebnej ekwilibrystki skacząc z samolotu na „byle czym” – nie biegają na co dzień po dachach pociągów, nie demolują połowy miasta uciekając czerwonym ferrari Kuby Wojewódzkiego, by zgubić policyjny pościg.
Prawdziwy agent to ktoś, kto mieszka obok, ktoś kto może pracować w tym samym biurze, jechać tym samym pociągiem, tramwajem lub autobusem. To ktoś, kto na przystanku grzecznie poprosi o ogień lub podanie godziny. Ktoś, kto wykradnie twoje klucze i przeszuka mieszkanie nie kradnąc niczego, nie zostawi najmniejszego śladu. Ktoś, kto, jeśli zajdzie taka potrzeba, pomoże przejść na drugą stronę ulicy lub na tamten świat…
Zatem już coś więcej wiemy. Wiemy to, że w tajnym archiwum kancelarii prezydenta feralnego dnia nie był James Bond – agent 001, ani nie był to nawet agent Tomek. Nie byli to Kuna, Żagiel, czy Wiatr, choć trop bliźniaczy.
Człowiek, który wszedł do kancelarii nie musiał się do niej włamywać – został wpuszczony. Nie wyniósł żadnego mebla, obrazu ani porcelanowej patery Rosenthal Moliere. Nie była to również lista delegacji na katyńskie uroczystości – taką można było sobie ściągnąć z Internetu. Gość doskonale wiedział czego szuka i gdzie to, co miał zabrać z kancelarii się znajduje. Wszak był agentem – prawie takim samym człowiekiem, jak miliony innych zwyczajnych ludzi.
Poprzedni prezydent nowemu zostawił w „posagu” kilkudziesięciu urzędników, których zwolnienie nie wchodziło w rachubę. Gambit Kwaśniewskiego był doskonały i śmiało można powiedzieć, że był to Koń trojański XXI wieku.