Reklama

Wysforowałem jedną nogę przed lewym pośladkiem nieomal zaraz po równie nie do końca udanej próbie uwolnienia się od prawego, pocieszając się na zapas, że mam niewielką nad nimi przewagę. W takich okolicznościach i przy pewnym zachmurzeniu za firaną, w czasie życiowych zmagań z siedzeniem, wykoncypowałem spory zarys zmiany mojej dotychczasowej pozycji, najwyższy czas wytłuc zbędne idee i natychmiast wprowadzić je w życie. Pewne to w końcu bardziej niż nikłe, idea umiera przepoczwarzana w rzeczywistość, staje się swoją zmarłą powłoką, która gdzieś, bo gdzieś tam musi, mamrocze i rozgłasza przejście z żywego i idealnego NIC w i już tak jak nic po wszystkim
COŚ-tam-czy-coś-ty-tam, co coś-tam-czy-coś-ty-tam-na-naszych-oczach-umarło, a to już coś i coś więcej niż tyżeś-to-nic, wcześniej i tak nikt tego nie widział prócz oczu schoolonej wyobraźni. Dobrze ci życzę, zejdźże mi z oczu, jeśli musiałbyś w tym celu się odrodzić, mierz dobrze, tym lepiej dla ciebie. Bądź idealny albo wcale, to takie proste. Zabij w sobie ideę, byle nie w zarodku, niech się
coś-tam-no-coś-ty z niej uroni, jedyny sposób na postęp to rozkwit widocznej śmierci. Dorośnij do wycięcia ideałów, nadaj im kształt nie do wyprostowania. Plusy niedoskonałości widać gołym okiem, wystarczy pokręcić głową, minusów ideałów nikt jeszcze nie widział. Schyl się i zabieraj do roboty, nie krępuj niewczesności, chyba że cię korci, by było za późno, i wieczne życie nica. Życie nica do cna wieczne.
Zawęziłem całość do najważniejszych punktów i jedną kreską połączyłem je w koło. Wyszedł mi trapez, gdyby dla potrzeb wzniosłych celów ponaginać jego definicję. Zupełnie jak w życiu, czysty handel zamienny między mną a nie-mną. Ja ci dam dupy, ty mi dasz w mordę. Jak znalazł, jeśli jesteś stracony. Dla otuchy i żeby przytomniej pykłem sobie w rękę słomką, umknęła mi i tylko ślad po niej pozostał. Wypiłem, resztę osuszyłem.
Do cna. No jak to tak. A czemu nie nie. Tyle mi chodzi po głowie, że nic nie zostało w środku. Jak tu zacząć od początku, kiedy w środku nastąpił koniec? Czy koniec w środku oznacza istnienie połowy całości? Poleciałem teraz środkiem po całości czy całym po środku? Skąd wziać środek na koniec? A środki na całość?
Próbując dotrzymać kroku osłabionemu rozmachowi, wpadłem na przygotowaną przez rysy minę przed lustrem i po krótkim grymaszeniu zachłysnąłem się i opadłem z sił, wreszcie z wrażenia i wybuchłem. Zostałem sam bez palca ze snem o lodzie, zawsze to kompan. I stałem niczym samotny na głazie z reanimowanego pustkowia, z którym nikt nie miał żadnych wspomnień ani nawet planów samobójczych, wywracając go po omacku oczami w tę i we w tę i trochę z powrotem, żeby zabić resztki czasu, ostatnie wierne towarzystwo, gdy kuksaniec w lędźwia w przedpremierowym wykonaniu księdza-kuglarza uświadomił bolesną prawdę – to koniec porannej mszy. Ta sobota zapowiadała się jeszcze gorzej niż poniedziałek przed północą, a ja nie cierpię wtorków jak nie znoszę tygodni.
Ustatkowany powołaniem księdza, wyruszyłem półtyłem naprzód i dotarłem siebie oraz świadomość, potem tuż za bramę. Przed kościołem wciąż stała grupka i rżąc, rżnęła głupka. Nie przystałem na to i obrażony dałem się ciałem na kręcącą cały czas tacę, skąd wrzucono mnie do sejfu na rubaszne pokrętło i obsypano tuzinem pieniędzy. Poczułem się bogaty i wolny. Zasnąłem, a zaraz potem spełniłem wszystkie męczące moje ciało zachcianki, aż przyszedł sam pan proboszcz wybudzony i korzystając z pieniędzy, które wciąż miałem przy sobie, przebrał mnie do czysta w ziarno od plewy. Pod wpływem rześkiego kopa w żebra, który nie chybił i trafił się proboszczowi pod ręką, znalazłem niespodziewanie swoje miejsce i postanowiłem jak najszybciej się z nim zaznajomić. Było to coś, o czym nie miałem zielonego pojęcia, trawa złamana gustownym krzakiem wiodąca pod świeżo wydeptany pagórek – z widokiem w przynajmniej trzy strony świata – ukoronowany docenieniem trudu nieugiętości wędrowca huśtawką skromnej wielkości, z dwoma załatanymi w połowie siedzeniami, obsznurowana dla dekoracji z prawie każdej z przynajmniej trzech stron cucącą kokardą bezpieczeństwa. Usiadłbym na niej. Usiądę. Siedzę. Usiadłem. Potęga doświadczenia. Tylko tyle mi zabrakło, żebym się pohuśtał. Po chwili, w której tymczasem opadało zauroczenie, znowu zaczęło mi coś świtać, ale gdy świta jest sitwą nic z tego czy coś tam, tylko nie dla mnie, wiecznie dla innych.

Umiem myśleć tylko w ruchu, dlatego piszę zawsze ukrzyżowany na siedząco. Żywa myśl mi w piśmie siada i jestem usprawiedliwiony. Miało być jak na stojaka, jest jak jest i tak już będzie, jeśli w ogóle było, czego nikomu się nie życzy, a za co z serca przeprasza. Czy ktoś mnie jeszcze kiedyś pohuśta?

Reklama
Reklama

4 KOMENTARZE