Przeczytałem obszerne fragmenty Alfabetu Urbana, całości nie dałem
Przeczytałem obszerne fragmenty Alfabetu Urbana, całości nie dałem rady, chociaż nie zamierzam się podpierać sztampowymi ocenami, że nuda i grafomania. Przeczytałem i mogę nawet polecić lekturę, bo akurat lektura jest jak najbardziej odpowiednim słowem. Lektura kojarzy się ze szkołą i obowiązkiem szkolnym, tak też wstępnie można popatrzeć na pisarskie popisy Urbana. Szkolny tekst, gdzieś w okolicach rozprawki i moim zdaniem obowiązkowy, przynajmniej dla każdego komentatora polskich realiów. Warto przeczytać obszerne fragmenty Alfabetu Urbana z kilku powodów i to niekoniecznie spójnych. Całkiem prozaicznym powodem jest dość przyjemne odkrycie dla każdego piszącego, pierwsze skojarzenie po lekturze pamiętnika Urbana jest takie, że pisać może każdy, a Alfabet Urbana to już na pewno. Nie wyobrażam sobie, by pani Drzyzga, nie przeczytała Alfabetu Urbana, brakuje mi tego rodzaju wyobraźni, gdyż dzieło Urbana wyznacza kanon dla takich programów na jakich pani Drzyzga zakuła sobie nazwisko. Alfabet Urbana jest utrzymany w konwencji „tokszoł”, artykułu w bulwarowej prasie, sensacji na plotkarskich portalach. Pisanie Urbana wypełnia wszystkie wymogi gatunku, poza jednym. Niestety jest to zbiór plotek prowincjonalnych, do tego o geriatrycznym posmaku, nawet nekrofilskich akcentach, o czym akurat Urban mógł nie wiedzieć, ale mógł się domyślać. Sławiąc jurność 64-letniego, wówczas, Mieczysława Rakowskiego, nucił hymn nad grobem. Opowieści kto kogo i ile razy Urban w swoim Alfabecie wplótł całą masę, nie oszczędzając siebie, można odnieść wrażenie, że przeszacował wyniki, ale każdemu wolno. Wszystkie te historyjki spłukane nieubłaganym czasem, wcale nie tak pikantne, w końcu najbardziej oryginalnym erotykiem był opis prosiaka, który trysnął kałem na twarz Jerzego Urbana. Taki przeciętny kadr z amerykańskich komedii typu „Gruby i grubszy”, parafialny katalog niedoli cnoty. Nie wiem jak to dziś jest z młodzieżą, obawiam się jednak, że z książką Urbana żaden dojrzewający nastolatek, pod kołdrą razem z latarką nie wyląduje i nad ranem polucji nie zaliczy, szybciej otworzy sobie piwo i podłączy do Neostrady, gdzie znajdzie nowości. Temu fragmentowi pisarstwa Urbana poświęcam nadmierną uwagę, jednak powodem jest hurtowe odrzucenie jednego z bardziej nietrafionych komplementów jakie słyszałem na temat Alfabetu Urbana i samego Urbana. Nie ma w tej książce nic szokującego, bulwersującego, łamiącego drobnomieszczańskie tabu, jest dokładnie odwrotnie, książka jest na wskroś drobnomieszczańska, ta sama klientela, która ogląda „Rozmowy w Toku” i czyta najnowsze doniesienia rozwodowe zamieszczane w Gali, będzie się w jakimś tam stopniu interesować plotkami Urbana. Gdybym chciał zrecenzować Alfabet Urbana jednym złośliwym stwierdzeniem nazwałbym tę pozycję „Alfabetem w Toku”, ewentualnie „Telewizja Śniadaniowa”. Nie będę tak złośliwy i poświęcę nieco więcej słów temu czym chce się podzielić Urban. Mimo takiej i nie innej formy, mimo geriatrycznego spisu z natury i prowincjonalnego charakteru sensacji, Alfabet da się czytać, po warunkiem, że czyta się go samym Urbanem.
Większość czytelników, zwłaszcza tych zachwyconych, przeczytała Alfabet tak jak zakładał sobie Urban. Urban założył, że w Polsce roku 1990 wystarczy w obieg wrzucić trochę „tajemnic” dawnej władzy i siermiężnego erotyzmu, opisać jak to się od zaplecza bawili dygnitarze, dodać do tego kilka robociarskich dowcipów i rzecz się musi sprzedać. Nie pomylił się, pomylić się nie mógł, pisał w popkulturowej konwencji, a że bywał tu i tam, to wiedział czym się zachodnie masy od wielu lat podniecają. Coś takiego jak skandalizujący pamiętnik byłego polityka zachodni klient supermarketów przerabiał od wielu dziesiątek lat. W Polsce Urban, wraz z towarzyszami, stworzył sobie idealne warunki do zrobienia złotego interesu. W roku 1990 po komunistycznym eksperymencie Polacy podniecali się wszystkim co się świeci i ma kolorowe opakowanie, dość przypomnieć hit spożywczy jakim były, jeszcze enerdowskie, oranżady w półtoralitrowych plastikach, czy tajlandzkie „jamniki” na dwie kasety. W tamtym czasie podróbki zachodu sprzedawały się jak papier toaletowy za makulaturę w PRL. Urban załapał się na koniunkturę, zapakował pezetpeerowskich i przemalowanych opozycjonistów w zachodni celofan i sprzedał jako amantów, intelektualistów, ostatecznie skandalistów. Gdy się odwinie papierek widzimy salę plenarną KW PZPR Białystok, bistorowe marynary, krawaty w grochy i tylko zamiast standardowego: „przybyło 10% na odcinku deficytu serka homogenizowanego”, Urban pokazał bibę partyjną, na której było coś więcej niż kaszanka, no i od czasu do czasu jakiś sekretarz klepnął w dupę nie geesowską kelnerkę, ale jakąś wschodzącą lub upadającą gwiazdę serialu „Czterdziestolatek”. Jak bardzo wtórne i prowincjonalne są to relacje niech świadczy smutny fakt, że książka Urbana nie wywołała żadnego głośnego skandalu towarzyskiego, żadnego pokazowego procesu sądowego, co w tej konwencji pisarskiej jest absolutną porażką.
Alfabetu Urbana jako obrazoburczej i skandalizującej książki obronić się nie da, to są opowieści dziadziusia, nie dla wnucząt i dzieci, bo dla nich to Jacek i Agatka, czyli bajki zamierzchłe, tylko dla innych weteranów, którzy wspominają ile kiedyś mogli. Nie da się również obronić mitycznych przymiotów autora, wśród których na czoło wysuwa się cynizm, być może nihilizm, dystans do siebie, inteligentne błaznowanie ze wszystkiego i wszystkich, w końcu unikanie patosu i tak zwanych wartości. Nic takiego w Alfabecie Urbana wyczytać się nie da, tej książki nie napisał człowiek pełen luzu, dystansu i lekkiego poczucia humoru, ta książka jest cholernie ciężka i patetyczna. Obok wątku erotycznego, odzianego w kufajkę i gumofilce, wątkiem przewodnim są dwie kochanki patosu: zdrada i wierność. Urban podzielił nazwiska na te, które pozostały wierne religii komunizmu i te, które zdradziły. Zdrada lub wierność pojawia się niemal na każdej stronie Alfabetu. X jest wierny, Y się sprzedał, zdradził, pstryknął sobie zdjęcie z nową religią władzy, wkupił się w łaski. Według tego prostego klucza Urban dzieli innym gatunkiem patosu, zwanym moralnością. Spis Urbana jest przepojony umoralniającym przesłaniem, Urban jako rozpaczliwie pozujący cynik i nihilista nie może używać zakazanych słów, ale jak się dobrze wczytać Urban moralizuje niczym dobrodziej. Najbardziej czytelny fragment kazania Urban popełnił przy opisie Fronczewskiego. Przyznał mu niebywałe zasługi sceniczne i nawet odwagę cywilną, ale jak tylko doszło do incydentu z Jaruzelskim, kiedy to Fronczewski robił wszystko aby zamazać uścisk dłoni ofiarowany generałowi w stanie wojennym, Urban natychmiast potraktował Fronczewskiego jak profana, co to się nie pokłonił plebanowi. Urban nauczył Fronczewskiego dobrych manier, szacunku dla władzy i wierności ideałom, przejmujące kazanie jak na nihilistę, skandalistę pornograficznego i błazna z dystansem do życia.
Podobnych wątków jest całe mnóstwo, Urban przy wielu nazwiska pochyla się sędziwie i zaczyna przykazywać jak żyć, kogo szanować, w co wierzyć, czym jest klasa, co to jest odwaga, słowem epatuje wartościami. Według ustalonego kanonu wartości Urban dzieli talentami, czyni to w wyjątkowo infantylny sposób, wzór i podobieństwo komentarzy politycznych na publicznych forach. Przywołując nazwisko Hanny Krall rozwodzi się nad jej talentami literackimi, za przykład podając jakąś tam korespondencję z Moskwy i parę innych artykułów w Polityce, których pewnie i Rakowski nie pamiętał. Gdy tylko Hanna Krall popełnia książkę o Annie Walentynowicz, zatem zwyczajnie zdradza, zachowuje się niegodnie, sprzeniewierza, natychmiast zostaje toporną grafomanką. Tak dzieje się z każdym dziennikarzem, pisarzem, aktorem, reżyserem, piosenkarką, którzy zdradzają. Dopóki Holubek jest senatorem gierkowskim Urban widzi w nim scenicznego ogiera, jak tylko zostaje senatorem Wałęsy, Holubek jest już tylko wałachem wśród komediantów. Urban strzeże wartości i prawd wiary jak arcykapłan, jest przy tym bezwzględny, cholernie uważny i nigdy nie wybacza, surowy niczym Mormon, fanatyczny niczym ajatollah. Talenty i inteligencję obdzielił Urban po partyjnej linii, ale to nie koniec konwenansu w wykonaniu Urbana. Alfabet Urbana doczekał się również tak abstrakcyjnej recenzji jak: „rzecz pełna polotu”. Tę krzywdę wyrządzają Urbanowi średniej klasy akolici, owszem gdzieniegdzie i przy mało istotnych nazwiskach Urban pozwala sobie na pewną i momentami zabawną frywolność, ale tylko frywolność.
Wszędzie tam gdzie słowa opisują żywoty święte, Urban pada na kolana. Szczególny szacunek i zupełny brak polotu wykazuje Urban, gdy kolejno opisuje swoich szefów. W tych opisach widzimy Urbana walczącego o posadę i awans, Urbana pracownika, donoszącego szefowi kawę i biegającego szefowej po zakupy. Rakowski może się poczuć najbardziej wyróżniony przez Urbana, Urban do tego stopnia płaszczy się przed szefem Rakowskim, że nawet trzeciorzędną aktoreczkę, żonę Rakowskiego, znaną najbardziej z roli młodej Kargulowej, niejaką Elżbietę Kępińską, adoruje tandetnymi komplementami, czyniąc z aktoreczki królową sceny. Urban nie opisuje swoich byłych szefów, Urban się do nich odnosi z należnym szacunkiem, a sztywny i płaski jest przy tym, jak kierownik Społem przed wizytacją towarzysza ministra. Cały luz i dystans Urbana, cały cynizm, nihilizm, rubaszność i inne dowcipy znikają z uszu Urbana, gdy zwraca się do: Rakowskiego, Jaruzelskiego, Kiszczaka. Przed tymi dwoma ostatnimi, Urban jak przystało na generałów nie tylko klęczy, ale klęczy na baczność. W przypadku Rakowskiego pozwala sobie na jakieś anegdotki, zabawne historyjki, jednak nie ma tam nic co mogłoby Rakowskiego ośmieszyć, wszystko służy pokazaniu super fajnego szefa. Jaruzelski i Kiszczak to już pełna powaga, Urban klęczy na baczność i urzędowym tekstem wystawia najwyższe świadectwo. Znamienne w tej laurce są ogólniki, bo Urban nie ma śmiałości dotknąć generałów żadnym szczegółem.
Od Urbana dowiedzieć się można, że Jaruzelski jest największym mężem stanu jakiego miała Polska i na tym koniec. Nic więcej, o ile za argumentację dla tej operetkowej notki, nie będzie służyć fakt, że Jaruzelski nie pił. Cechą męża stanu według cynicznego sybaryty Urbana, jest abstynencja. W kolejnych zdaniach Urban składając lojalkę Jaruzelskiemu popełnia nie lada głupotę, czyli coś więcej niż nieostrożność. Drugim argumentem na genialność wielkiego męża stanu jest… brak talentu Jaruzelskiego do spisania sensownego tekstu, na ile sensowna może być tyrada I Sekretarza KC. Męki niemożebne przy tworzeniu tych partyjnych elaboratów opisuje Urban, w ten sposób zamierzał podkreślić perfekcję generała. Tymczasem opisał dzieje nieudolności. Jaruzelski nie śpi po dwie doby i na posiedzeniach ze sztabem partyjnym molestuje każde zdanie po wielokroć. Zadręcza swoim brakiem talentu siebie i zebranych towarzyszy tak bardzo, że w końcu towarzysze ratują się wódką dolaną do herbaty, a sam Urban oświadcza, że jest niegodnym by zmieniać jedno słowo w mowie generała, gdyż po wielokrotnej lekturze tekstu zatracił umiejętność czytania ze zrozumieniem. Wielkość Jaruzelskiego, sztywno, na kolanach i nieostrożnie opisał Urban abstynencją i grafomanią. W przypadku Kiszczaka jest jeszcze sztywniej, tutaj już mamy do czynienia z prawdziwym przerażeniem, które Urban usiłuje przykryć sztampowym szacunkiem. Kiszczak jest wybitnym wojskowym menedżerem, fantastycznym organizatorem ZOMO-wskich szyków i niebywałym dyplomatą, który potrafi się porozumieć z klerem i tymi, których wcześniej wsadzał. Wielkość Kiszczaka polega na perfekcyjnie zorganizowanym zamordyzmie, połączonym z miłością tych, których prześladował. Bodaj ten jeden wątek paradoksalnie uważam za pełen polotu i dowcipu, do tego subtelności. Urban zostawia inteligentnemu czytelnikowi niezły smaczek, a robi to w dość typowy dla siebie sposób, czyli prosty.
Zapomina Urban dodać, że ci wdzięczni za prześladowania i szanowani duchowni, to nie są rodziny zabitych na Wybrzeżu i w Wujku, to nie są księża idący drogą Popiełuszki, ale są to Adam Michnik i TW biskupi. Pierwszy dostał kolorowy telewizor do celi, pozostali muszą być grzeczni, bo teczki spaliły się tylko w telewizji i podrzędnym filmie Pasikowskiego. Idąc tym tropem Urbana można się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy i to przede wszystkim jest ciekawe w Alfabecie Urbana, dla mnie tylko to. Wczytując się w moralizujące, patetyczne recenzje Urbana i te pełne szacunku dla byłych szefów, widać dość spójny obraz tamtej epoki i beneficjentów epoki następnej. Widać jak się robiło i nadal robi kariery, jednak nic w tym widoku nie zaskakuje. Jednego głupiego słowa nie napisał Urban o szefach, to samo dotyczy ludzi z lepszego towarzystwa i ludzi nowej władzy. Ci co nie są już ważni, przeminęli i nie mają szans, są dla Urbana łatwym celem, tak Urban potraktował Irenę Dziedzic, co głupszych funkcjonariuszy PZPR, których nie da się bronić, tak oberwało się prawdziwym opozycjonistom, potem przechrzczonych na oszołomów. Ale już gwiazdom niezatapialnym jak Osieckiej, Rodowicz, Wajdzie nie dostało się wcale, Urban uszczypnął to tu to tam, ale to się dziś nazywa „lansik”, nie krytyka. Urban dołożył sławy emerytowanym gwiazdom. Jeszcze precyzyjniej, ale też cholernie ostrożnie, wyćwiczonym partyjnym i osobistym talentem do ustawiania się po właściwej stronie, oddał hołd nowej władzy. Żadna krzywda nie stała się: Kuroniowi, Michnikowi, Mazowieckiemu, a i Kozłowski ocalał, oberwał tylko Wałęsa, w tamtym czasie musiał, bo zaczął podskakiwać, dopóki mu Kiszczak nie przysłał telegramu, aby zamknął buzię i zaczął wspierać lewą nogę, a jak nie to wstanie Bolek z popiołów. Wszyscy ci panowie zostali starannie obsłużeni, później Urban ubrał to kolejne bicie pokłonów właściwym ludziom w bardziej Urbanowskie słowa: „Z obrzydzeniem popieram”.
Dzięki temu zabiegowi Urban zyskał dwa cele, podpisał lojalkę nowej władzy i jednocześnie nie wsunął jęzora do ust, co dla obu stron mogłoby być pocałunkiem śmierci. Wartym odnotowania jest również i ten fakt połączony z patetyczną techniką, że Urban dyskretnie, od tyłu i w dupę całując nową władzę, starannie rozgrzeszył jednych i wyklął innych zdrajców. Michnik, Kuroń, Mazowiecki są zdrajcami dawnych ideałów, ale to jedyna nadzieja dla nowego rozdania, ponieważ ich zdrada socjalistycznych ideałów jest zdradą ludzi z klasą, wielkich indywidualności, a przede wszystkim oni oddzielają wiernych grubą kreską. Zdrajcy, którzy chcieliby wskazać winnych nieszczęść poprzedniej epoki, są mali i podli. Urban traktuje ich zabawną i prymitywną bronią, okłada cepem. Im bardziej były sekretarz PZPR zdradza co się w PZPR działo, tym bardziej Urban wyzywa go od zatwardziałych komuchów. Jest taka ciekawa postać, która nazywa się Orzechowski, były ideolog PZPR, który na początku lat 90-tych, zaczął sypać esbeków i agentów, podawać nazwiska najbardziej umoczonych. Być może Urban miał rację, że Orzechowski ze strachu przesiadł się na właściwego konia, ale Orzechowskiego zdrada, skądinąd odważna lub naiwna, zależy jak na to patrzeć, jest moralnie nie do zaakceptowania. Zdrajcy, którzy dali gwarancje ciszy i oddzielili kreską dawne przekręty od nowych interesów, zostali namaszczeni na pełnych klasy mężów stanu, wybitne postaci. Zdrajcy zagrażający ciągłości podziału łupów zostali wyklęci i wyzwani od Polaków oraz katolików, co wśród dawnych i obecnych elit jest anatemą najcięższą.
Do pełnej recenzji Alfabetu i samego Urbana brakuje jeszcze kilku smaczków. Zacznę od kiepskiego smaku wątrobianki. Najsłabszym opisem w całym Alfabecie jest opis samego Urbana, jednak i tu widać interesujące fragmenty. Urban w swoim pozerstwie przekracza granice rozsądku, kabotyńskie popisy Urbana nie służą sprawie. Z prawdziwą przyjemnością przeczytałem fragment życiorysu Urbana, w którym opisuje jak wybiegł na podwórko i dla zabawy rzucił katolickim dzieciom, że w ich żydowskim domu jest ksiądz, który będzie uczył go pacierza. No i co? No i nic, absolutnie nic się Urbanowi nie stało, zachował wszystkie zęby, nie wiem czy złote, ale żyje i ma się świetnie, nie spłonął w stodole. Ten fragment, gdy czytać go właściwie, oddaje nie tylko infantylne pozerstwo Urbana, jego męski, żydowski, polski i katolicki lęk, ale też ośmiesza żydowski melodramat Grossa. Urban posuwa się dalej, pisze, że wcale nie musiał się ukrywać w czasie wojny, żył sobie normalnie i krzyczał na podwórku, że jest Żydem, cieszył się, że przyszła wojna i było ciekawie. Zrobił to przy okazji leczenia lęku męskiego, żydowskiego, katolickiego i polskiego, opisując jak Polacy po wojnie domagali się od niego zapłaty za przechowanie. Zalatuje to konferencjami Urbana na parę mil, ale tym razem Urban sam sobie robi kuku. Żydowskich motywów w Alfabecie nie brakuje, kryteria oceny poszczególnych nazwisk są ściśle powiązane z pochodzeniem i wyznaniem wiary. Jednemu Żydowi wyznania komunistycznego nie spada włos z głowy, nawet jeśli zdradził, ale pozwala żyć swoim, będzie świętym, tym sposobem do świętej trójcy trafili: Michnik, Geremek, Kuroń. Wszyscy trzej opisani jako wybitni, moralni, wielcy, a część wybitniejsza i bardziej prawa od samego Urbana. Nie ma w alfabecie jednego Polaka, który posiadałby choć tę jedną cechę, chyba że jest bardziej komunistyczny niż najbardziej żydowscy komuniści, na co załapał się Jaruzelski. Katolik z natury rzeczy jest idiotą i podlecem, Polak z samej polskości wioskowy głupek, nawet jeśli noblista, wprawdzie Urban ma gdzieś swoje żydostwo i w ogóle tożsamość, ale oddałby nie tylko napletek, żeby nie być dzieckiem polskich katolików. Żyd i komunista to dla Urbana niezwykle istotne atrybuty, im zawdzięcza wszystko, nie potrafi się tylko z jednym pogodzić, że zarówno Żyd jak i komunista w znienawidzonej Polsce ciągle są słowami i ludźmi, których nie wynosi się na ołtarze. W Polsce nie wzbudza się żadnego poważania Żydem i komunistą, co najwyżej można podrażnić Polaków, ale z takim piętnem zawsze trzeba będzie „nabierać dystansu” do siebie i udawać nihilistę. Niby nic w tym złego, wręcz powód do dumy, niestety tylko we własnym wąskim żydo-komunistycznym gronie, na zewnątrz nieustanne odgrażanie się za węgła: „Polaku chcesz się bić, no chodź, chodź”. Gdy padnie celna fanga w nos, następuje nieodzowna dyskwalifikacja przeciwnika przez antysemityzm lub zreformowany judaizm, zwany katolicyzmem.
Stąd też bierze się patetyczna, cierpiętnicza mina Urbana, jego kaznodziejstwo i wzniosłe usprawiedliwienie własnej marności ubrane w szaty cesarza. Urban jest prześladowanym, ściganym, brzydkim Żydem i komuchem, dlatego ma moralne prawo bronić się na wszelkie możliwe sposoby i zakłócać wewnętrzne cierpienie zewnętrznym trofeum. Urban moralista nadął się moralnym prawem, patetycznie się puszy, tylko ubrał się nie jak na niedzielę. Wygląda jak „dupa z uszami”, dlatego kupuje sobie męskość opowieściami z erotycznych pól bitewnych, na których dawno już osiadł kurz i baby nie uświadczysz, wszystkie boje Urban stoczył z dziwkami i podkupionymi żonami, które zresztą sam opisał jako dziwki. Żyje w kraju, który poniewierał, wśród ludzi, których nienawidził, obok religii, którą gardzi, ale jednocześnie mówi w ojczystym języku swoich śmiertelnych wrogów, nigdzie nie dorobiłby się tego, co zdobył na ziemi wrogów, walcząc z kulturą, tradycją i religią wroga, jednocześnie wstydząc się własnej tożsamości. Poza Polską Urban jest nikim, tutaj jest jako taką gwiazdą, tutaj czyli w miejscu, które sam nazywa zapyziałą prowincją. Wszystko co ma, zawdzięcza Polsce i Polakom, katolikom, począwszy od przechowanego życia, na stawkach dla dziwek skończywszy. Zewnętrzne atrybuty lęków Urbana są przesadne jak złote łańcuchy i Nissan Patrol dosiadany przez facetów metr sześćdziesiąt dwa. Urban udowadnia, że jest mężczyzną kupując kolejne panienki i samochody, udowadnia, że jest prawdziwym Żydem, pisząc po polsku paszkwile na Polaków. Udowadnia, że jest wiernym komunistą, gardząc niewiernymi w komunizmie, zapewnia, że do końca życia będzie walczył z największym, po Polakach, wrogiem, dlatego sam jeden niczym ułan na czołgi rzuca się z gołymi rękami i bluźnierczym okrzykiem na samego Papieża. Nie wiem gdzie w tym wszystkim jest luz, dystans, błazeństwo, autoironia, nihilizm, nonkonformizm, oryginalność, ja wiedzę jedynie patos, kaznodziejkę, fanatyzm religijny i narodowy, po prostu widzę Urbana. Ostatnią odsłoną Urbana jest respekt dla największych przeciwników, Urban temu, którego się boi poświecił zaledwie kilka zdań, pisząc niczym sztubak, że przeciwnik jest głupi, bo jest głupi. Prawdziwym bohaterem Alfabetu i życia Urbana jest Stefan Kisielewski. Przed Stefanem Kisielewskim Urban nie klęczy na baczność, ale jak na Polaka i katolika przystało pada krzyżem i nawet nie waży się jednym słowem odezwać, mruczy tylko coś pod nosem gdy już wyjdzie z kościoła do karczmy, gdzie spotyka swojaków.
Fuck, z tą fotą to grubo pojechałeś
teraz będę musiał dać sobie trochę czasu, bo w tym momencie uniemożliwiłeś mi przeczytanie Twojej notki – bez kitu
Fuck, z tą fotą to grubo pojechałeś
teraz będę musiał dać sobie trochę czasu, bo w tym momencie uniemożliwiłeś mi przeczytanie Twojej notki – bez kitu
Fuck, z tą fotą to grubo pojechałeś
teraz będę musiał dać sobie trochę czasu, bo w tym momencie uniemożliwiłeś mi przeczytanie Twojej notki – bez kitu
Świetny tekst. Tylko brakuje czegoś o durniach
i frajerach, którzy się złożyli na wszystkie jego dziwki, samochody i pałacyki. Polskich idiotów zaczytanych w jego szmatławcu, nawet dzisiaj, kiedy już wszystko, z detalami, o tym panu wiadomo. Nawet to, że poznański złodziej, wyrosły na mafiozo – sfinasował, jakże udany, debiut gazety dla wyjątkowych, bo polskich, idiotów. Bo w takim Izraelu, to Urban w kibucu by zapierdalał – od świtu do nocy. Nic więcej. On chyba pierwszy odkrył nieprzebrane pokłady idotyzmu i kretynizmu nad Wisłą. I nie robił z tego żadnej wielkiej tajemnicy.
Tylko na temat wojny łże jak pies. Nie kto inny jak jego redakcyjny kolega, z ,,Polityki” odnalazł mazowieckich chłopów, którzy przechowywali i ukrywali go całą wojnę, nawet ochrzcili, a on nigdy ich nie odwiedził ani nie podziękował. I z tego, między innymi, powodu nazwali go – łachudrą.
A Stefan Kisielewski pisał o nim tak, w swoim ,,Abecadle”:
„Jerzy Urban – nie lubię, ale jest to zręczny na swój sposób socjotechnik. Tylko, że bujasz i cynik. Ale dziennikarzem zagranicznym się podoba. Ja nie gustuję specjalnie.”
Świetny tekst. Tylko brakuje czegoś o durniach
i frajerach, którzy się złożyli na wszystkie jego dziwki, samochody i pałacyki. Polskich idiotów zaczytanych w jego szmatławcu, nawet dzisiaj, kiedy już wszystko, z detalami, o tym panu wiadomo. Nawet to, że poznański złodziej, wyrosły na mafiozo – sfinasował, jakże udany, debiut gazety dla wyjątkowych, bo polskich, idiotów. Bo w takim Izraelu, to Urban w kibucu by zapierdalał – od świtu do nocy. Nic więcej. On chyba pierwszy odkrył nieprzebrane pokłady idotyzmu i kretynizmu nad Wisłą. I nie robił z tego żadnej wielkiej tajemnicy.
Tylko na temat wojny łże jak pies. Nie kto inny jak jego redakcyjny kolega, z ,,Polityki” odnalazł mazowieckich chłopów, którzy przechowywali i ukrywali go całą wojnę, nawet ochrzcili, a on nigdy ich nie odwiedził ani nie podziękował. I z tego, między innymi, powodu nazwali go – łachudrą.
A Stefan Kisielewski pisał o nim tak, w swoim ,,Abecadle”:
„Jerzy Urban – nie lubię, ale jest to zręczny na swój sposób socjotechnik. Tylko, że bujasz i cynik. Ale dziennikarzem zagranicznym się podoba. Ja nie gustuję specjalnie.”
Świetny tekst. Tylko brakuje czegoś o durniach
i frajerach, którzy się złożyli na wszystkie jego dziwki, samochody i pałacyki. Polskich idiotów zaczytanych w jego szmatławcu, nawet dzisiaj, kiedy już wszystko, z detalami, o tym panu wiadomo. Nawet to, że poznański złodziej, wyrosły na mafiozo – sfinasował, jakże udany, debiut gazety dla wyjątkowych, bo polskich, idiotów. Bo w takim Izraelu, to Urban w kibucu by zapierdalał – od świtu do nocy. Nic więcej. On chyba pierwszy odkrył nieprzebrane pokłady idotyzmu i kretynizmu nad Wisłą. I nie robił z tego żadnej wielkiej tajemnicy.
Tylko na temat wojny łże jak pies. Nie kto inny jak jego redakcyjny kolega, z ,,Polityki” odnalazł mazowieckich chłopów, którzy przechowywali i ukrywali go całą wojnę, nawet ochrzcili, a on nigdy ich nie odwiedził ani nie podziękował. I z tego, między innymi, powodu nazwali go – łachudrą.
A Stefan Kisielewski pisał o nim tak, w swoim ,,Abecadle”:
„Jerzy Urban – nie lubię, ale jest to zręczny na swój sposób socjotechnik. Tylko, że bujasz i cynik. Ale dziennikarzem zagranicznym się podoba. Ja nie gustuję specjalnie.”
dużo oczekujesz, mało dostajesz.
sądząc, że będzie to wisienka na torcie dnia dzisiejszego rozczarowanie jest tym większe. Oczekiwałem zwrotu o 360 stopni – jak to kiedyś powiedział słynny elektryk, a dostałem coś na miarę dolegliwości mięśnioszkieletu u kasjerów w supermarketach. Rozczarował mnie towarzysz Urban, niezły początek – soczysta fota, wydawało mi się, że szykuje się coś na miarę – jak to robią obcy, a tu chuj bombki strzelił – choinki nie będzie. A miało być tak pięknie – dewiacje neuronów i takie tam sprawy
Zdobądź się na wyrozumiałość
Wiesz, nie każdy potrafi wnosić tyle, co Ty. Motyw bombek i choinki jest szczególnie inspirujący.
I fajnie, że doznałeś chwil szczęścia, bo focia naprawdę z potencjałem, ale nie wiedziałam, że po tym są dolegliwości mięśnioszkieletu.
fakt
dużo oczekujesz, mało dostajesz.
sądząc, że będzie to wisienka na torcie dnia dzisiejszego rozczarowanie jest tym większe. Oczekiwałem zwrotu o 360 stopni – jak to kiedyś powiedział słynny elektryk, a dostałem coś na miarę dolegliwości mięśnioszkieletu u kasjerów w supermarketach. Rozczarował mnie towarzysz Urban, niezły początek – soczysta fota, wydawało mi się, że szykuje się coś na miarę – jak to robią obcy, a tu chuj bombki strzelił – choinki nie będzie. A miało być tak pięknie – dewiacje neuronów i takie tam sprawy
Zdobądź się na wyrozumiałość
Wiesz, nie każdy potrafi wnosić tyle, co Ty. Motyw bombek i choinki jest szczególnie inspirujący.
I fajnie, że doznałeś chwil szczęścia, bo focia naprawdę z potencjałem, ale nie wiedziałam, że po tym są dolegliwości mięśnioszkieletu.
fakt
dużo oczekujesz, mało dostajesz.
sądząc, że będzie to wisienka na torcie dnia dzisiejszego rozczarowanie jest tym większe. Oczekiwałem zwrotu o 360 stopni – jak to kiedyś powiedział słynny elektryk, a dostałem coś na miarę dolegliwości mięśnioszkieletu u kasjerów w supermarketach. Rozczarował mnie towarzysz Urban, niezły początek – soczysta fota, wydawało mi się, że szykuje się coś na miarę – jak to robią obcy, a tu chuj bombki strzelił – choinki nie będzie. A miało być tak pięknie – dewiacje neuronów i takie tam sprawy
Zdobądź się na wyrozumiałość
Wiesz, nie każdy potrafi wnosić tyle, co Ty. Motyw bombek i choinki jest szczególnie inspirujący.
I fajnie, że doznałeś chwil szczęścia, bo focia naprawdę z potencjałem, ale nie wiedziałam, że po tym są dolegliwości mięśnioszkieletu.
fakt
ścisła elita
Zacząłem czytać tego Urbana ale utknąłem, bo dosyć to nudne.
Głównie spis plotek ze sfery panującej.
Zachwyt nad Jaruzelskim istotnie niezbyt szczery.
Powstaje wrażenie, że oni wszyscy, czyli cała banda rządząca plus dwór medialno-artystyczny znają się jak łyse konie, i są jakoś ze sobą skoligaceni, spokrewnieni, lub związani zależnościami ciągnącymi się od wielu pokoleń.
Każdy słynny jest przynajmniej szwagrem jakiegoś innego słynnego, albo chociaż chodził do przedszkola z jego bratem.
Brak krzyżowania gatunku z plebsem.
Jak zwykle w punkt i to w
Jak zwykle w punkt i to w dodatku w ten punkt co go nieopacznie pominąłem. W tym pitawalu jest MNÓSTWO TEGO RODZAJU HISTORII. Podam parę przykładów; Andrzejewski, teść Urbana, Skalski gdy był mały robił w Urbana domu kupę, żona Urbana to była żona Pietrzaka, ojciec Urbana i Ojzasz Szechter (ojciec Michnika) razem budowali przedwojenny komunizm, ojciec Gebert zatrudniał starego Szechtera w jakimś peerelowskim periodyku, Michnik zatrudnia syna w Geberta (Dawid Warszawski) w GW. Generalna linia pokrewieństwa to oczywiście żydokomuna, ale ta najbardziej krwista przedwojenna. Jednak nie należy mieć przy tej okazji zajoba żydowskiego, bo równie dobrze w towarzystwie komponują się polskie goje, pod warunkiem, że są bardziej żydowscy i komunistyczni niż żydokomuna, a takich nie brakuje. Stąd też niezwykle trudno odróżnić oryginały od nadgorliwych.
Tam. pośród tej czerwonej bandy był jeden
chyba nietuzinkowy facet – Rakowski. Znał świat i języki, a jak żonę Kowalskiego poderwał, to ją woził do Paryża na …sex (ale wtedy to się inaczej mówiło).
ścisła elita
Zacząłem czytać tego Urbana ale utknąłem, bo dosyć to nudne.
Głównie spis plotek ze sfery panującej.
Zachwyt nad Jaruzelskim istotnie niezbyt szczery.
Powstaje wrażenie, że oni wszyscy, czyli cała banda rządząca plus dwór medialno-artystyczny znają się jak łyse konie, i są jakoś ze sobą skoligaceni, spokrewnieni, lub związani zależnościami ciągnącymi się od wielu pokoleń.
Każdy słynny jest przynajmniej szwagrem jakiegoś innego słynnego, albo chociaż chodził do przedszkola z jego bratem.
Brak krzyżowania gatunku z plebsem.
Jak zwykle w punkt i to w
Jak zwykle w punkt i to w dodatku w ten punkt co go nieopacznie pominąłem. W tym pitawalu jest MNÓSTWO TEGO RODZAJU HISTORII. Podam parę przykładów; Andrzejewski, teść Urbana, Skalski gdy był mały robił w Urbana domu kupę, żona Urbana to była żona Pietrzaka, ojciec Urbana i Ojzasz Szechter (ojciec Michnika) razem budowali przedwojenny komunizm, ojciec Gebert zatrudniał starego Szechtera w jakimś peerelowskim periodyku, Michnik zatrudnia syna w Geberta (Dawid Warszawski) w GW. Generalna linia pokrewieństwa to oczywiście żydokomuna, ale ta najbardziej krwista przedwojenna. Jednak nie należy mieć przy tej okazji zajoba żydowskiego, bo równie dobrze w towarzystwie komponują się polskie goje, pod warunkiem, że są bardziej żydowscy i komunistyczni niż żydokomuna, a takich nie brakuje. Stąd też niezwykle trudno odróżnić oryginały od nadgorliwych.
Tam. pośród tej czerwonej bandy był jeden
chyba nietuzinkowy facet – Rakowski. Znał świat i języki, a jak żonę Kowalskiego poderwał, to ją woził do Paryża na …sex (ale wtedy to się inaczej mówiło).
ścisła elita
Zacząłem czytać tego Urbana ale utknąłem, bo dosyć to nudne.
Głównie spis plotek ze sfery panującej.
Zachwyt nad Jaruzelskim istotnie niezbyt szczery.
Powstaje wrażenie, że oni wszyscy, czyli cała banda rządząca plus dwór medialno-artystyczny znają się jak łyse konie, i są jakoś ze sobą skoligaceni, spokrewnieni, lub związani zależnościami ciągnącymi się od wielu pokoleń.
Każdy słynny jest przynajmniej szwagrem jakiegoś innego słynnego, albo chociaż chodził do przedszkola z jego bratem.
Brak krzyżowania gatunku z plebsem.
Jak zwykle w punkt i to w
Jak zwykle w punkt i to w dodatku w ten punkt co go nieopacznie pominąłem. W tym pitawalu jest MNÓSTWO TEGO RODZAJU HISTORII. Podam parę przykładów; Andrzejewski, teść Urbana, Skalski gdy był mały robił w Urbana domu kupę, żona Urbana to była żona Pietrzaka, ojciec Urbana i Ojzasz Szechter (ojciec Michnika) razem budowali przedwojenny komunizm, ojciec Gebert zatrudniał starego Szechtera w jakimś peerelowskim periodyku, Michnik zatrudnia syna w Geberta (Dawid Warszawski) w GW. Generalna linia pokrewieństwa to oczywiście żydokomuna, ale ta najbardziej krwista przedwojenna. Jednak nie należy mieć przy tej okazji zajoba żydowskiego, bo równie dobrze w towarzystwie komponują się polskie goje, pod warunkiem, że są bardziej żydowscy i komunistyczni niż żydokomuna, a takich nie brakuje. Stąd też niezwykle trudno odróżnić oryginały od nadgorliwych.
Tam. pośród tej czerwonej bandy był jeden
chyba nietuzinkowy facet – Rakowski. Znał świat i języki, a jak żonę Kowalskiego poderwał, to ją woził do Paryża na …sex (ale wtedy to się inaczej mówiło).