Reklama

Oracz podążał za pługiem. Równo ucięte płaty lśniącej żyznej ziemi odchodziły od lemiesza.

Reklama

Oracz podążał za pługiem. Równo ucięte płaty lśniącej żyznej ziemi odchodziły od lemiesza.
Między skrajem lasu, od którego biegł pas oranki w kierunku mokradła odgradzało go całe tysiąc metrów nasiąkniętej wodą roli.

Pogoda typowa dla jesieni w pierwszych dniach listopada. Nad głową oracza i jego potężnego pociągowego konia przewalały się skłębione, prawie grafitowe chmury ciężkie od nadmiaru wody, co jakiś czas roniły obficie.

Oracz i jego pomocnik w tych warunkach wyglądali dość upiornie.
Z daleka mogli przypominać dwie zabłąkane bestie szukające czegoś w beznadziejnie smutnej pustce zawartej pomiędzy wrogo postrzępioną ścianą lasu, która nie podołała próbie licznych wichur, i rozległym terem mokradeł i bagien z których sterczały spróchniałe pnie olch i brzóz.
Ten mocno odstraszający widok potęgowała unosząca się nad tymi postaciami para.
Z końskich chrapów buchały dwa smocze jęzory. Nie można było dostrzec kim był i jak wyglądał oracz, gdyż skrył się pod wielką płachtą; podobna okrywała grzbiet jego pomocnika.
Co jakiś czas znikali z pola widzenia w strugach wody urwanej z groźnego nieba.

Gdyby ktokolwiek mógł sobie wyobrazić jeszcze bardziej mrocznie wyglądający widok i zdołałby się przedrzeć przez tę niesamowitą beznadzieję panoramy obdartej z najmniejszej cząstki pozytywu, to dostrzegłby na pewno, że jeszcze bardziej ponuro wyglądała dusza oracza, który właśnie dziś dokonał takiego a nie innego wyboru.

Oracz był silnym człowiekiem, nie był rolnikiem choć w dzieciństwie posmakował i tego kawałka chleba. Był człowiekiem z miasta. Tutaj przyjechał w konkretnym celu.

Ten upiornie wyglądający kawałek, zdawałoby się opuszczonej przez ludzi i Boga, ziemi należał do jego przyjaciela, który od jakiegoś czasu zupełnie z niczym sobie nie radził, a już na pewno nie z uprawą roli i walką z alkoholem.
Zawsze, kiedy postanowił rozprawić się ostatecznie z wódą ona go bezlitośnie powalała. Tak było już prawie dziesięć lat.

I właśnie dlatego oracz postanowił przybyć tutaj, aby utopić swoją czarną duszę w tym miejscu, a kiedy zdoła zalać resztki tlącej się nadziej dokonać rozstania z tym całym światem, który w jednym mgnieniu oka nagle się jemu zawalił bez najmniejszej zapowiedzi, że to co się stało może się przytrafić. Stało się.

Przybył tutaj późnym wieczorem.

Przyjaciel, który z niczym sobie nie radził, a już na pewno nie z alkoholem, miał jedyną człowieczą cechę – kochał zwierzęta: wszystko inne utopił w morzu rozmaitych trunków i wynalazków. W pierwszej chwili nie poznał późnego gościa i już miał zamiar poszczuć intruza psami, ale w resztkach otumanionej wódą pamięci został znajomy głos Stefana. Na wypowiedziane dobry wieczór przybysza zawahał się przez chwilę.

– Stefan? – to ty – zapytał ochrypłym głosem gospodarz i nie czekając na odpowiedź skinieniem ręki odesłał trzy wielkie psy, które zaczęły się się łasić do nowo przybyłego. Otworzył sypiącą się furtę gospodarstwa.

– Tak, to ja Olafie.

Gospodarz był już mocno wstawiony.
Ze Stefanem wypił zaledwie setkę wódki i runął jak długi na podłogę. Psy natychmiast położyły się koło swojego pana co jakiś czas oblizując jego twarz. Były wierne i ufne.
Stefan sączył resztę wódki do rana. W zasadzie w tych warunkach pogodowych trudno było się zorientować, czy to już rano, czy noc jeszcze. Za okami starej chałupy lało jak z cebra.

Tak, to dobry moment na skończenie tego wszystkiego – wymamrotał do siebie. Po czym wstał i wyszedł do sieni. Na jednym z czterech haków wsiał powróz. Złapał jeden jego koniec w rękę i stwierdził, że się nada. Zdjął z haka i zarzucił przez ramię. Już widzi jak się napręża pod jego ciężarem, i jak po jakiejś chwil nieruchomieje.

Na plecy zarzucił pelerynę. Otworzył drzwi i wyszedł na błotniste podwórze. Za nim wybiegł jeden z psów gospodarza.
Nigdzie najmniejszej oznaki życia i gdyby nie fakt, że obok niego podąża pies, pomyślałby, że właśnie tak musi wyglądać koniec świata.
Nie czuł żadnego lęku przed rozstaniem z tym światem. Jeśli można było się czegokolwiek bać to postanie wśród żywych.
Przeszedł podwórze i otworzył ze skobla solidne drzwi obory.
Ledwo żarząca się żarówka dawał liche światło.
Z ramienia zdjął sznur i wprawnym ruchem przerzucił go przez belkę u powały.

Kiedy tam w mieście szukał miejsca na skończenie żywota, to właśnie ta belka się jemu przypomniała, na której w dzieciństwie razem z Olafem wieszali własnoręcznie zrobioną huśtawkę ze starej opony.
Teraz też przez chwilę się pohuśta, a potem przestanie.
Skończy się wszystko jak skończył się sens jego życia.

Zawiązał węzeł. Sprawdził czy sznur dobrze się przesuwa przez oczko i przypasował do szyi. Było dobrze. Zdjął go i rozejrzał się po oborze.
W tej marnej poświacie dwadzieścia pięć watowej żarówki zauważył przewrócony stary zydel, to na nim stanie.
Podszedł do boksu, już miał się schylić aby go podnieść, kiedy nagle ciszę przerwało rżenie konia i pies głośno zaszczekał.

Copyright © 2009 marekpl
All Rights Reserved

Reklama

20 KOMENTARZE

  1. Faktycznie, realizm niebywały.
    A co do ciągu dalszego, to ja odbieram pierwszą część jako narracyjne “teraz”, a przybycie przyjaciela do gospodarza jako retrospekcję? Zamiast wisielcem, przyjaciel został oraczem? Zamiast odbierać życie sobie, zaczął przygotowywać grunt pod nowe życie? Dobrze to czytam?

  2. Faktycznie, realizm niebywały.
    A co do ciągu dalszego, to ja odbieram pierwszą część jako narracyjne “teraz”, a przybycie przyjaciela do gospodarza jako retrospekcję? Zamiast wisielcem, przyjaciel został oraczem? Zamiast odbierać życie sobie, zaczął przygotowywać grunt pod nowe życie? Dobrze to czytam?