Reklama

Widziałem jego plecy
Sylwetkę atletycznego zdobywcy
Nagród przesyconych uwielbieniem
Sunął przeciwny wiatrom
I szarudze oplatającej myśli
Gdy nawoływał w karcącym nagleniu
Emanował powagą i uwzniośleniem
Wielu próbowało zobaczyć go od przodu –

Tłukąc o skałę młot wzniecał
Rzekę iskier w której łzy
Schły niezauważenie
Co za widok – smuga żywego
Światła opadająca tuż za robotnikiem
(Oświetlała jego martwą twarz)
Młot skoligacony ze skałą
Wzajemnym obcowaniem
Komponował dla niej anielskie pieśni
I marsze – szczególnie marsze

Reklama

Ponad chmury już się wzbijało
Radując oko inżynierów –
Dziecko – zaplanowane od pierwszego
Do ostatniego schodka
Lśniło w swoim majestacie
Och – i kapryśne zazwyczaj –
Wznosząc upadało jednocześnie

Łapiąc oddech zatrzymałem się
Zrezygnowany
Oddalał się szybko
I wnet zniknął za zakrętem
Obok mnie stała kapliczka

Po długiej modlitwie zobaczyłem zdziwiony
Jak wynurzał się z drogi wcześniej przebytej
Zatoczył koło

Reklama