Szczebel, kolejny, przesuwały się przed oczami ze stałą regularnością. Lewa ręka – prawa noga, prawa ręka – prawa noga.
Szczebel, kolejny, przesuwały się przed oczami ze stałą regularnością. Lewa ręka – prawa noga, prawa ręka – prawa noga. Twarde drzewo z pokorą i spokojem przyjmowało zaciśnięte dłonie, wilgotne stopy, miarowy, stały oddech. Nie rozglądał się zbytnio, przejęty celem i uparcie pokonując przeszkody. Jedynie czasami rozejrzał się wokół siebie. Horyzont rozsiany był przez postacie wspinające się po drabinie, jedne wyżej, niektóre niżej. Ile się wspinały? – tutaj czas nie odgrywał znaczącej roli – na pewno długo. Podróżnik do nieba mgliście pamiętał początki, pełne euforii, z zapowiedzią drogi usłanej wysiłkiem, cierpieniem, niecierpliwe dawkowanym, wstrzykiwanym w każdy wysiłek mięśni. W oddali, po prawej sunęła uparcie kobieta w czerwonych włosach, kiedyś mu machnęła, uśmiech, z powodu odległości, nie zauważył, raczej wyobraził. Gdzieś nieopodal brnął wzwyż krępy jegomość, niebaczny na otoczenie, z zadartą głową, z nosem skierowanym ku szlachetnemu celowi. Już poza pasmem chmur niebo nie zmieniało swojego kolorytu, było nieprzyjemnie mało urozmaicone, błękitne. Ileż można tak dążyć? Niecierpliwość – spodziewana, wdała się jak ślimaczy robak, ogarniała powoli, lecz skutecznie, wbijała się w serce i wlewała trujący niepokój. Bronił się dzielnie. Niektóre osoby nagle znikały pozostawiając samotne drabiny wystrzelone w górę, w ogromie przestrzeni, chude, straszyły i fascynowały – tchórzostwo rezygnacji przekształciło się w odwagę decyzji. Szkoda jednak przebytej drogi.
Pewnego razu ponownie odwrócił się ku dziewczynie o czerwonych włosach. Pomyślał, że szybko wspięła się i pozostała niewidoczna dla ułomnego wzroku. Niemożliwe, nie w tę stronę. W dole rysowało się pasmo kłębiastych obłoków zupełnie zasłaniając ziemię. Jaką ziemię? Podłe siedlisko Niedoskonałości. Zastanowił się nad faktem, że w ogóle widzi jakikolwiek dół, który nie zmienia swojej pozycji, jest ani blisko, ani daleko, taki sam. Zwątpienie to oznaka słabości, małostkowego charakteru, nie zdolnego do stałości, zaparcia się w postanowionych decyzjach, opanowanie przez lenistwo i relatywizm, robaka wysysającego z pozoru mocną wolę. Gdzieś w oddali jeszcze pięli się nieznajomi, jedyne punkty na nieboskłonie, które stanowiły imitację ruchu, bo nie sposób było go dostrzec, jak pluskwy w błękitnej mazi, dryfujące na cienkiej linii, na drabinie. Postanowił zejść.
Ciało przyzwyczajone do innego wysiłku buntowało się z początku, aby w końcu poddać się ustalonej woli. Ten sam rytm, prawa noga – lewa ręka, prawa ręka – lewa noga. Obłoki zbliżały się zastanawiająco prędko. Wkrótce zakryły widnokrąg, szkielety, owe migotliwe drabiny rozpłynęły się w szarawej mgle, która nie skończyła się bynajmniej po przekroczeniu pasma obłoków, a jedynie rozrzedziła. Poczuł się nieswojo, ziemia, zgniły przybytek, zbliżała sie nieuchronnie, niezwykle szybko, czym również mocno się zdziwił. W górę podróż trawa w nieokreślonym czasie, trudnym do sprecyzowania, przelatującym miedzy palce, jednocześnie skumulowanym w paru wspomnieniach; podróż w dół trwała znacznie krócej, właściwie chwilę.
Drabina, silnie wbita w podłoże, sprawiała wrażenie, że została nasadzona przez mocarza. Mleczna mgła nie pozwalała dostrzec innych, w rzeczywistości nie tak daleko od siebie odległych. Gdy dotknął spodem stopy piaszczystej konsystencji, przezedzonej gdzieniegdzie przez kępki trawy, przeszedł go dreszcz, stracił równowagę i kurczowo przytrzymał się szczebli. Po chwili, parę razy się przewracając, dostosował ciało do konieczności utrzymania równowagi. Ruszył w kierunku spodziewanego umiejscowienia drabiny, która wspinała sie dziewczyna o czerwonych włosach. Niepewnie przemierzając przycmioną, dotychczas cichą i niemą krainę, usłyszał w pobliżu dziwny dźwięk, połączenie efemerycznego skrzypienia z głuchym uderzeniem (jak upadający przedmiot) o piasek. Zbliżył się do tajemniczego źródła przebijającego się przez ograniczającą widoczność gęstą zawiesinę. Szczeble, kolejno, jedne po drugim, wbijały się w ziemię, znikały pod powierzchnię, ginęły nie naruszając podłoża, w rytmie wspinającej się osoby.
Zaczął się dusić – nie mógł złapać oddechu, który wymykał się spod kontroli – patrzył na zanurzanie się drabiny z oszołomieniem, spowijającym wzrok, słuch, dotyk. Szarpiąc się z niewidzialnym przeciwnikiem ledwo wymknął się w oplatającej zmysły pułapce. Targając włosy wydarł się na cały głos, wydobył szaleńczy krzyk, który wychodził prosto z wnętrza, wyszarpany przez powietrze z płuc, powodujący drganie i wysiłek całego ciała. Krzyk oczyszczający, krzyk ożywczy…
Ocknął się z głębokiego, bynajmniej spokojnego, snu, koszmaru zapieczętowanego w świadomości. Drgnął bezwładne truchło dotąd oparte o przewróconą beczkę, z której spopielona zawartość była wysypana o zimną, kamienistą posadzkę. Rozsypujące się szpargały zdobiły pomieszczenie – po kątach waliły się skrzynki, sieci, porozrywane tkaniny, już zmurszałe; po środku komnaty stało łoże, które nie pamiętało właścicieli, na ścianach, też kamiennych, kiedyś bielonych na pordzewiałych hakach wdzięczył się pordzewiały oręż, miedz z prostą, nieskomplikowaną rękojeścią, puklerz bez śladów zadawanych ciosów przez wroga, ale zadanych przez czas, pod niewielkim stołem ukrywał się kandelabr. Stęchłe powietrze, pełne zgnilizny i bez tlenu nie powstrzymało od życia rozkładającą się materię. Wstał chwiejnie i instynktownie skierował się do drzwi, poprzedzonych dwoma stopniami. Chwycił za wygiętą klamkę, która pod naporem jęknęła z niedowierzaniem, zaś drzwi, poprzerzynane przez dziury (największa przy mechaniźmie zamku) w powitaniu skrzypnęły i otworzyły się z oporem, wzbijając tumany kurzu.
Wlókł się z niemałym trudem, przemierzał pomieszczenia pełne śpiących, dawno zapomnianych ciał. Część okazywała pozory życia, łapiąc go za łydkę, uściskiem słabym, niepewnym, wątłym jak piórko w starciu z wiatrem i mówili: „Nie idź”, „Proszę”, „Posłuchaj”, „Zatrzymaj się” lub co poniektórzy: „Poczekaj”, „Idę z tobą” – szedł głuchy i nieczuły na te wydobywające się ostatkiem sił głosy. W westybulu leżały poskręcane postacie głównie z wyciągniętymi rękoma w stronę okazałych drzwi, niegdyś zdobionych złotem, teraz czarnych jak węgiel. Wśród ciemności, mijanych kształtów o zapomnianym pochodzeniu dotarł do wielkiej sali wizytowej, zdobionej w kunsztowne malowidła, śniade bądź spłowiałe. Dalej straszył rząd luster o wygiętych obramowaniach, porozbijane, przewrócone, jedno próbowało udawać dawną świetność odbijając wyłącznie oleistą czerń. Na końcu, na podwyższeniu trzymając się poręczy siedział Pan; zaciśnięte dłonie wyschły w wygiętej pozycji, jeden palec wskazywał przed siebie i podniesiony trwał tak w oczekiwaniu. Pod stopami masywne berło udawało jedno z insygniów władzy, rozpostarte przed gościem przypominało zwykły morgensztern. Za to diadem dzielnie trzymał się głowy, nie baczny na jej pochylenie i martwą obojętność.
– Panie – rozległ się w sali ochrypły dźwięk, jednak tak nikły, że nie dotarł nawet do stropu – Panie! – powtórzył znacznie mocniej. Zastygły kształt na tronie, walcząc z siłą petryfikacji, poruszył się lekko i zapytał się:
– Wątpisz?
Odpowiedziało milczenie, przedłużające, zagościło między przybyłym a dzierżycielem tronu. W końcu doleciało słowo:
– Tak.
– Więc precz! – rzekł Pan z pełną stanowczością.
Czy to ciekawość poruszyła cherlawe członki? Czy to niecierpliwość? A może strach? Stał przed prowadzącymi na zewnątrz niewielkimi wrotami, próchniejącą i zardzewiałą iluzją dawnego splendoru. Zaparł się i pchnął gorliwie zmuszając je do otwarcia. Z braku oczu nie dostrzegł, że żadnego światła nie było. Odwrócił się…
Pobiegł w stronę swojej drabiny, która czekała niewzruszenie. Pięła się jak nić łącząca ziemię z niebem. Postawił nogę na pierwszym szczeblu – drabina nie drgnęła – na jakim etapie ziemia zacznie ją pochłaniać? Szybko dogonił niewyraźnych towarzyszy podróży, migoczących na horyzoncie i uparcie wspinających się z nosem zadartym do góry.