Reklama

 Dziś taki dzień, że strach cokolwiek powiedzieć. Oczywiście z powodu ciszy wyborczej i zakazu wszelkiej wyborczej agitacji.

 Dziś taki dzień, że strach cokolwiek powiedzieć. Oczywiście z powodu ciszy wyborczej i zakazu wszelkiej wyborczej agitacji. Ja oczywiście agitować nie zamierzam i to nie tylko dlatego, że być może durne, sed jednak lex, tego zabrania, ale również dlatego, że te wybory obchodzą mnie dość średnio, co nie znaczy oczywiście, że wcale. Mimo to Bogi raczą wiedzieć, co może zostać uznane za agitację, a co nie, więc na wszelki wypadek będę dla odmiany pisał o ekonomii. I tylko o ekonomii, a jeśli wspomnę o jakimś polityku, to wyłącznie zza oceanu. Może być? W takim razie dziękuję i przechodzą do rzeczy, a rzecz będzie o statystyce. Nie, oczywiście, że nie o wyborczej, ta jest zabroniona i biada "zbrodniarzowi", który w swej pogardzie dla być może durnego, sed jednak lexu, opublikuje dziś wyniki jakiegoś sondażu. Będzie o statystyce inflacyjnej i to nawet nie tej prowadzonej w Europie, lecz o tej w USA.

Co z inflacją w USA jest nie tak? Jest dość niska, wynosi 4,1%, a wcześniej była jeszcze niższa i utrzymywała się przez lata na poziomie 2-3%. Co w tym złego, skoro im niższa jest inflacja, tym lepiej? Nic, to wręcz doskonale, tyle tylko, że ta statystyka mogła się wydać trochę podejrzana. Czy ktoś zastanawiał się kiedyś jak to możliwe, że choć Fed gigantycznie zwiększał podaż pieniądza, a banki, przymuszone uchwaloną przez Kongres ustawą "Community Reinvestment Act" oraz konkurencją dotowanych przez rząd Fannie Mae i Freddie Mac, były gotowe pożyczyć te pieniądze każdemu "Murzynowi z Alabamy", byle potrafił się podpisać, to inflacja była mała? Czy nie zdziwiło nikogo, że choć ceny domów były tym mechanizmem pompowane w górę, że rosły w tym czasie ( niekiedy nawet o 100% ) także ceny wielu innych produktów, to wskaźniki pokazywały inflację na bezpiecznym poziomie 2-3%? Chyba każdy przyzna, że jest to trochę dziwne. Można oczywiście powiedzieć, że ceny w niektórych branżach, np. w branży informatycznej, spadały, ale trudno uwierzyć, by zrównoważyło to ogromny wzrost cen żywności, paliw, czy domów. Co więc doprowadziło do tak niskiej inflacji? W dużej mierze z pewnością tańsze komputery, czy systemy operacyjne, ale oprócz nich sporą rolę odegrał także sposób liczenia inflacji, sposób oparty właśnie na statystyce. Inflację liczy się tak, że pracownicy jakiegoś urzędu zbierają dane o cenach poszczególnych produktów, porównują je z cenami sprzed jakiegoś czasu ( miesiąca, kwartału, roku ), a następnie układają z tych produktów "koszyk", konsumowany przez statystycznego obywatela. W koszyku mogą znaleźć się różne rzeczy, np. domy, żywność, paliwa, ubrania, kosmetyki i wszystko, co w danym kraju najczęściej się kupuje. Potem każdemu produktowi nadaje się konkretną wagę, w zależności od tego, czy statystycznie jest dla statystycznego klienta ważniejszy, czy też mniej ważny i na końcu oblicza się średnią, otrzymując wskaźnik inflacji. Metoda statystycznie rzecz biorąc bardzo dobra, ale tu zaczynają się schody.

Reklama

By zrozumieć gdzie te schody i na czym polega problem z amerykańskim "koszykiem", musimy cofnąć się w czasie do lat siedemdziesiątych. Był to okres recesji, w którym wiele państw zachodnich zmagało się z wysoką inflacją. W USA sięgała ona momentami nawet 14-15%, co było skutkiem obowiązującego wtedy dogmatu, mówiącego, że państwo powinno zwiększać popyt i napędzać wzrost nawet za cenę wysokiej inflacji. Dogmat zakładał, że jeśli inflacja będzie wysoka, to wysoki będzie też wzrost, a bezrobocie niskie i na odwrót, wysokie bezrobocie i niski wzrost pojawia się w okresach niskiej inflacji. Politycy i ekonomiści wzięli sobie ten dogmat z analizy jakiejś krzywej, która pokazywała związek między wysokością trzech wskaźników: PKB, bezrobocia i inflacji. Dogmaty niestety bywają czasem nietrwałe i ten dogmat upadł właśnie w latach siedemdziesiątych, gdy pojawiły się jednocześnie wysoka inflacja, wysokie bezrobocie i zastój gospodarczy, a nawet recesja, słowem kryzys. Nowy stan rzeczy, którego nie potrafili wytłumaczyć będący wtedy na topie ekonomiści ze szkoły barona Keynesa, ktoś nazwał sobie mądrze i tajemniczo "stagflacją", ktoś mniej mądry mógłby natomiast nazwać go burdelem i degrengoladą. Niezależnie od nazwy, "stagflacja" wyniosła do władzy pana Reagana, który ( przynajmniej częściowo ) zrezygnował ze starych dogmatów i przyczynił się swoją polityką do spadku inflacji z poziomu 13% w 1981 roku do poziomu 4% w 1983 roku. I właśnie w 1983 roku amerykański urząd statystyczny popełnił wielki błąd, mianowicie zmienił kryteria obliczania inflacji. Z "koszyka" wyrzucono ceny nieruchomości, zastępując je ceną ich wynajmu i stwierdzając, że tak będzie lepiej, bo ceny domów są widocznie statystycznie bardziej miarodajne. Odtąd inflacja liczona nowym systemem zawsze była niska. Do czasu.

W latach dziewięćdziesiątych prezesem Fed był już pan Greenspan, znany ze swojego zamiłowania do leczenia gospodarki za pomocą pompowania w nią nowych pieniędzy w dość dużej ilości. Jak wiadomo, gdy ilość tych pieniędzy jest zbyt duża, to ceny rosną. Działa tu prosty mechanizm: jeśli podaż pieniądza jest wyższa niż podaż dóbr na rynku, to część z nowych pieniędzy nie ma w tych dobrach pokrycia. Te pieniądze są zatem bezwartościowe, bo nie da się nic za nie kupić. Nie da się też jednak określić, które konkretnie pieniądze mają pokrycie w towarach i usługach, a które nie, więc zbyt duża podaż pieniądza zaowocuje spadkiem jego wartości wobec wartości dóbr, a wtedy ceny dóbr, wyrażane właśnie w pieniądzu, wzrosną. I wzrosły w latach dziewięćdziesiątych, co nie spodobało się widocznie nowej, tym razem Clintonowskiej, administracji. Ponownie, po 15 latach, zmieniono zatem sposób wyliczania inflacji, stwierdzając, że na wzrost cen produktów, czy usług, ma wpływ także wzrost ich jakości, a nie tylko wzrost podaży pieniądza. I święta racja, tyle tylko, że nie da się określić tego, czy jakość jakiegoś dobra wzrosła, czy spadła, z tej prostej przyczyny, że konsumenci są różni i to co dla jednego jest jakością, dla drugiego jest chłamem i vice versa. Można oczywiście nadal brnąć w statystykę i zapytać klientów w "badaniu opinii publicznej", czym jest dla nich jakość i czy odczuwają jej wzrost i pokierować się zdaniem większości, ale to będzie mieszanie gospodarki z polityką. Na rynku większość nie ma znaczenia, co wykazał kiedyś Friedman, mówiąc, że na rynku każdy może głosować swoimi pieniędzmi na np. kolor ulubionego krawata i dostanie go. Nikt nie musi sprawdzać jaki kolor wybrała większość, a jeśli wybrała inny, nie musi się podporządkowywać, dlatego odgórne dekretowanie tego co jest jakością i obliczanie na podstawie dekretu inflacji jest głupotą, ale tak samo głupia była zmiana z 1983 roku, co dobitnie pokazała bańka na rynku nieruchomości, gdy pusty pieniądz był lokowany właśnie w kupowanych domach.

Co spowodowały te wszystkie zmiany w rachunkach i nowe statystyki? Spowodowały, że wskaźnik oficjalnej inflacji utrzymuje się obecnie na poziomie 4,1%. A co by było gdybyśmy użyli wskaźnika sprzed 1998 roku? Wtedy dowiedzielibyśmy się, że inflacja w USA wynosi blisko 8%, a więc niemal dwa razy więcej. A jeżeli użyjemy najuczciwszego i najtrafniejszego z tych wskaźników, jaki był używany w latach siedemdziesiątych i który pokazując 13% wyniósł Reagana do władzy, to dowiemy się, że inflacja w USA dobija obecnie do 12%, czyli jest niewiele mniejsza niż trzydzieści lat temu. To zresztą tylko dane o inflacji cenowej, wyliczanej na podstawie statystycznego "koszyka", który w żadnej wersji, jak zresztą każda statystyka, nie jest idealny, bo daje tylko ogólny obraz pewnej sytuacji. Oprócz inflacji cenowej mamy jednak także inflację monetarną. Czym się te dwie inflacje różnią? Właściwie to mało kto je rozróżnia, a wśród tych, którzy to robili był Henry Hazlitt, który o inflacji napisał całą książkę. W skrócie, to Hazlittowi chodziło o to, że inflacja monetarna oznacza właśnie podaż pieniądza szybszą niż podaż dóbr, a inflacja cenowa jest tylko rezultatem inflacji monetarnej, a nie na odwrót, jak niektórzy myślą. By inflację monetarną obliczyć trzeba więc odjąć od wzrostu podaży pieniądza wzrost PKB i otrzymamy wtedy informację o tym, o ile wartość pieniądza spadła. Jeśli podaż pieniądza rośnie w tempie 5%, a PKB w tempie 4%, to mamy inflację monetarną na poziomie 1%. A jeśli pieniądza przybywa w tempie, dajmy na to, 15% rocznie, a PKB spada w tempie, powiedzmy, 5% rocznie, to wartość pieniądza spada o 20%. Nie oznacza to oczywiście, że wszystkie ceny wzrosną o 20%. Niektóre wzrosną bardziej, inne mniej, jedne wcześniej, drugie później, niektóre pewnie nawet spadną, mimo to konsumenci będą mogli odczuć ogólny wzrost. Może słabiej, może mocniej, ale odczują i tego odczucia nie zmienią dane o inflacji na poziomie 4% ( i tak uznawanym za wysoki ).

Było trochę narzekania, nadszedł czas na wnioski, czyli na zastanowienie się co z tym fantem zrobić. Można nie robić nic, licząc na to, że jakoś to będzie, można wyjąć z "koszyka" jeszcze parę rzeczy ( najlepiej wszystko, co da nam "inflację" na poziomie 0% ) i można też podjąć jakieś działania na rzecz ograniczenia inflacji – ograniczenia, bo jej likwidacja w systemie pieniądza fiducjarnego jest niemożliwa. Do tego potrzebny byłby standard kruszcu i stuprocentowe pokrycie w nim wszystkich depozytów, póki co mamy jednak system rezerwy cząstkowej i pieniądza fiducjarnego i zamiast czekać na jego zmianę ( co jest niestety mało prawdopodobne, chyba, że recesja i inflacja wymkną się totalnie spod kontroli ), możemy spróbować zrobić coś, by stał się on systemem mniej szkodliwym. Inflację w obecnym systemie ograniczyć można i można to zrobić tylko poprzez zmniejszenie podaży pustego pieniądza. Jak to zrobić? Po pierwsze przestać "walczyć" z inflacją za pomocą bezsensownych i fałszywych wskaźników i publikować dane o inflacji rzeczywistej. Po drugie zwiększyć stopę rezerwy obowiązkowej, co w jakimś stopniu ograniczy możliwości kreacji pieniądza przez banki. Po trzecie przestać bawić się stopami procentowymi i nie obniżać ich tylko po to, by "uratować" gospodarkę, czy napędzić "globalny popyt". I po czwarte… A to co po czwarte, to powiem wtedy, gdy skończy się "cisza wyborcza". Ja wiem, że ta cisza to wyjątkowo durne, ale jednak, mimo wszystko, sed lex.

Reklama

32 KOMENTARZE

  1. Niestety Ja jak zwykle raczej się nie zgodzę
    Zależność bezrobocia od inflacji opisuje krzywa Philipsa, ale bardziej wtajemniczeni od prof. Kołodki (kiedyś pokazywał ją w telewizji uzasadniając wzrost inflacji) wiedzą, że to nie jedna krzywa, ale zbiór krzywych, które nadają się także do opisywania stagflacji.
    Co do CPI czyli wskaźnika inflacji to nie wierzę, że ktoś podał algorytm jak go się liczy. Jest to jedna z najpilniej strzeżonych tajemnic, więc podaj źródło “przecieku”, aby można było na temat CPI merytorycznie porozmawiać, gdyż w przypadku domów które kupuje się najczęściej raz w życiu algorytm nie będzie taki prosty jak to opisujesz.
    Co do propozycji pieniądza kruszcowego to zaczyna mnie to już powoli nudzić, ale napiszę ostatni raz. Złoto jest towarem jak każdy inny, szcególnie w dzisiejszych czasach. Też można je psuć tak jak pieniądz i zapewne zrobią to najwięksi producenci złota, gdy tylko ich bieda przyciśnie. Można szukać czegoś innego zamiast złota, ale to raczej będzie taki ekonomiczny Święty Graal.

    • Przy pisaniu tekstu
      Przy pisaniu tekstu korzystałem z tych artykułów:

      http://mises.pl/540/540/

      http://wojciechbialek.blox.pl/2008/05/Pomimo-kryzysu-finansowego-ktorego-pierwsza-fala.html


      Dziś na krzywą Phillipsa powołuje się już mało kto. Teoria mówiąca o tym, że można zwalczyć bezrobocie wysoką inflają zbankrutowała. Zresztą niezależnie od tego, co mówią nam krzywe, proste, czy inne ekonomiczne zaklęcia, inflacja jest czymś złym. Owszem, w krótkim okresie czasu może ona przynieść jakieś korzyści, są to jednak korzyści złudne i krotkotrwałe, w dłuższej perspektywie inflacja przynosi jedynie problemy i spadek wartości pieniędzy, które zaoszczędziliśmy. Przykładem jest zresztą ostatni kryzys, gdy wielką podażą pieniądza udało się złagodzić skutki bańki internetowej, ale jednocześnie wykreowano nową bańkę, wielokrotnie większą, której pęknięcie spowodowało recesję, jaka w 2001 roku nikomu się nawet nie śniła. A jeśli chodzi o standard złota, to oczywiście nie jest to cudowny lek na wszystkie problemy i można oczywiście psuć złoty pieniądz, jest to jednak znacznie trudniejsze niż psucie pieniądza fiducjarnego, z czego chyba zdajesz sobie sprawę. Poza tym ja nie mówię, że mamy wprowadzać standard kruszcowy i stuprocentową rezerwę tu i teraz, ja mówię o naprawie obecnego systemu i o uczynieniu go mniej szkodliwym i mniej inflacyjnym.

      • Białek się mota bo nie może zrozumieć.
        Sprawa jest prosta, “chłopak z reklamy” przeoczył kto odbudowuje obecnie zapasy. Nie są to Stany i dlatego wzrost cen surowców nie przekłada się jeszcze na inflację w USA. Co do Johna Mauldina to przeczytam go później – dzisiaj wypiłem kilka piw, ale ta teoria Białkowi też nie pomoże, gdyż w 2009 ceny nieruchomości w USA mocno spadły, więc wg tej teorii powinna być teraz chyba deflacja.

  2. Niestety Ja jak zwykle raczej się nie zgodzę
    Zależność bezrobocia od inflacji opisuje krzywa Philipsa, ale bardziej wtajemniczeni od prof. Kołodki (kiedyś pokazywał ją w telewizji uzasadniając wzrost inflacji) wiedzą, że to nie jedna krzywa, ale zbiór krzywych, które nadają się także do opisywania stagflacji.
    Co do CPI czyli wskaźnika inflacji to nie wierzę, że ktoś podał algorytm jak go się liczy. Jest to jedna z najpilniej strzeżonych tajemnic, więc podaj źródło “przecieku”, aby można było na temat CPI merytorycznie porozmawiać, gdyż w przypadku domów które kupuje się najczęściej raz w życiu algorytm nie będzie taki prosty jak to opisujesz.
    Co do propozycji pieniądza kruszcowego to zaczyna mnie to już powoli nudzić, ale napiszę ostatni raz. Złoto jest towarem jak każdy inny, szcególnie w dzisiejszych czasach. Też można je psuć tak jak pieniądz i zapewne zrobią to najwięksi producenci złota, gdy tylko ich bieda przyciśnie. Można szukać czegoś innego zamiast złota, ale to raczej będzie taki ekonomiczny Święty Graal.

    • Przy pisaniu tekstu
      Przy pisaniu tekstu korzystałem z tych artykułów:

      http://mises.pl/540/540/

      http://wojciechbialek.blox.pl/2008/05/Pomimo-kryzysu-finansowego-ktorego-pierwsza-fala.html


      Dziś na krzywą Phillipsa powołuje się już mało kto. Teoria mówiąca o tym, że można zwalczyć bezrobocie wysoką inflają zbankrutowała. Zresztą niezależnie od tego, co mówią nam krzywe, proste, czy inne ekonomiczne zaklęcia, inflacja jest czymś złym. Owszem, w krótkim okresie czasu może ona przynieść jakieś korzyści, są to jednak korzyści złudne i krotkotrwałe, w dłuższej perspektywie inflacja przynosi jedynie problemy i spadek wartości pieniędzy, które zaoszczędziliśmy. Przykładem jest zresztą ostatni kryzys, gdy wielką podażą pieniądza udało się złagodzić skutki bańki internetowej, ale jednocześnie wykreowano nową bańkę, wielokrotnie większą, której pęknięcie spowodowało recesję, jaka w 2001 roku nikomu się nawet nie śniła. A jeśli chodzi o standard złota, to oczywiście nie jest to cudowny lek na wszystkie problemy i można oczywiście psuć złoty pieniądz, jest to jednak znacznie trudniejsze niż psucie pieniądza fiducjarnego, z czego chyba zdajesz sobie sprawę. Poza tym ja nie mówię, że mamy wprowadzać standard kruszcowy i stuprocentową rezerwę tu i teraz, ja mówię o naprawie obecnego systemu i o uczynieniu go mniej szkodliwym i mniej inflacyjnym.

      • Białek się mota bo nie może zrozumieć.
        Sprawa jest prosta, “chłopak z reklamy” przeoczył kto odbudowuje obecnie zapasy. Nie są to Stany i dlatego wzrost cen surowców nie przekłada się jeszcze na inflację w USA. Co do Johna Mauldina to przeczytam go później – dzisiaj wypiłem kilka piw, ale ta teoria Białkowi też nie pomoże, gdyż w 2009 ceny nieruchomości w USA mocno spadły, więc wg tej teorii powinna być teraz chyba deflacja.

  3. Niestety Ja jak zwykle raczej się nie zgodzę
    Zależność bezrobocia od inflacji opisuje krzywa Philipsa, ale bardziej wtajemniczeni od prof. Kołodki (kiedyś pokazywał ją w telewizji uzasadniając wzrost inflacji) wiedzą, że to nie jedna krzywa, ale zbiór krzywych, które nadają się także do opisywania stagflacji.
    Co do CPI czyli wskaźnika inflacji to nie wierzę, że ktoś podał algorytm jak go się liczy. Jest to jedna z najpilniej strzeżonych tajemnic, więc podaj źródło “przecieku”, aby można było na temat CPI merytorycznie porozmawiać, gdyż w przypadku domów które kupuje się najczęściej raz w życiu algorytm nie będzie taki prosty jak to opisujesz.
    Co do propozycji pieniądza kruszcowego to zaczyna mnie to już powoli nudzić, ale napiszę ostatni raz. Złoto jest towarem jak każdy inny, szcególnie w dzisiejszych czasach. Też można je psuć tak jak pieniądz i zapewne zrobią to najwięksi producenci złota, gdy tylko ich bieda przyciśnie. Można szukać czegoś innego zamiast złota, ale to raczej będzie taki ekonomiczny Święty Graal.

    • Przy pisaniu tekstu
      Przy pisaniu tekstu korzystałem z tych artykułów:

      http://mises.pl/540/540/

      http://wojciechbialek.blox.pl/2008/05/Pomimo-kryzysu-finansowego-ktorego-pierwsza-fala.html


      Dziś na krzywą Phillipsa powołuje się już mało kto. Teoria mówiąca o tym, że można zwalczyć bezrobocie wysoką inflają zbankrutowała. Zresztą niezależnie od tego, co mówią nam krzywe, proste, czy inne ekonomiczne zaklęcia, inflacja jest czymś złym. Owszem, w krótkim okresie czasu może ona przynieść jakieś korzyści, są to jednak korzyści złudne i krotkotrwałe, w dłuższej perspektywie inflacja przynosi jedynie problemy i spadek wartości pieniędzy, które zaoszczędziliśmy. Przykładem jest zresztą ostatni kryzys, gdy wielką podażą pieniądza udało się złagodzić skutki bańki internetowej, ale jednocześnie wykreowano nową bańkę, wielokrotnie większą, której pęknięcie spowodowało recesję, jaka w 2001 roku nikomu się nawet nie śniła. A jeśli chodzi o standard złota, to oczywiście nie jest to cudowny lek na wszystkie problemy i można oczywiście psuć złoty pieniądz, jest to jednak znacznie trudniejsze niż psucie pieniądza fiducjarnego, z czego chyba zdajesz sobie sprawę. Poza tym ja nie mówię, że mamy wprowadzać standard kruszcowy i stuprocentową rezerwę tu i teraz, ja mówię o naprawie obecnego systemu i o uczynieniu go mniej szkodliwym i mniej inflacyjnym.

      • Białek się mota bo nie może zrozumieć.
        Sprawa jest prosta, “chłopak z reklamy” przeoczył kto odbudowuje obecnie zapasy. Nie są to Stany i dlatego wzrost cen surowców nie przekłada się jeszcze na inflację w USA. Co do Johna Mauldina to przeczytam go później – dzisiaj wypiłem kilka piw, ale ta teoria Białkowi też nie pomoże, gdyż w 2009 ceny nieruchomości w USA mocno spadły, więc wg tej teorii powinna być teraz chyba deflacja.

  4. Niestety Ja jak zwykle raczej się nie zgodzę
    Zależność bezrobocia od inflacji opisuje krzywa Philipsa, ale bardziej wtajemniczeni od prof. Kołodki (kiedyś pokazywał ją w telewizji uzasadniając wzrost inflacji) wiedzą, że to nie jedna krzywa, ale zbiór krzywych, które nadają się także do opisywania stagflacji.
    Co do CPI czyli wskaźnika inflacji to nie wierzę, że ktoś podał algorytm jak go się liczy. Jest to jedna z najpilniej strzeżonych tajemnic, więc podaj źródło “przecieku”, aby można było na temat CPI merytorycznie porozmawiać, gdyż w przypadku domów które kupuje się najczęściej raz w życiu algorytm nie będzie taki prosty jak to opisujesz.
    Co do propozycji pieniądza kruszcowego to zaczyna mnie to już powoli nudzić, ale napiszę ostatni raz. Złoto jest towarem jak każdy inny, szcególnie w dzisiejszych czasach. Też można je psuć tak jak pieniądz i zapewne zrobią to najwięksi producenci złota, gdy tylko ich bieda przyciśnie. Można szukać czegoś innego zamiast złota, ale to raczej będzie taki ekonomiczny Święty Graal.

    • Przy pisaniu tekstu
      Przy pisaniu tekstu korzystałem z tych artykułów:

      http://mises.pl/540/540/

      http://wojciechbialek.blox.pl/2008/05/Pomimo-kryzysu-finansowego-ktorego-pierwsza-fala.html


      Dziś na krzywą Phillipsa powołuje się już mało kto. Teoria mówiąca o tym, że można zwalczyć bezrobocie wysoką inflają zbankrutowała. Zresztą niezależnie od tego, co mówią nam krzywe, proste, czy inne ekonomiczne zaklęcia, inflacja jest czymś złym. Owszem, w krótkim okresie czasu może ona przynieść jakieś korzyści, są to jednak korzyści złudne i krotkotrwałe, w dłuższej perspektywie inflacja przynosi jedynie problemy i spadek wartości pieniędzy, które zaoszczędziliśmy. Przykładem jest zresztą ostatni kryzys, gdy wielką podażą pieniądza udało się złagodzić skutki bańki internetowej, ale jednocześnie wykreowano nową bańkę, wielokrotnie większą, której pęknięcie spowodowało recesję, jaka w 2001 roku nikomu się nawet nie śniła. A jeśli chodzi o standard złota, to oczywiście nie jest to cudowny lek na wszystkie problemy i można oczywiście psuć złoty pieniądz, jest to jednak znacznie trudniejsze niż psucie pieniądza fiducjarnego, z czego chyba zdajesz sobie sprawę. Poza tym ja nie mówię, że mamy wprowadzać standard kruszcowy i stuprocentową rezerwę tu i teraz, ja mówię o naprawie obecnego systemu i o uczynieniu go mniej szkodliwym i mniej inflacyjnym.

      • Białek się mota bo nie może zrozumieć.
        Sprawa jest prosta, “chłopak z reklamy” przeoczył kto odbudowuje obecnie zapasy. Nie są to Stany i dlatego wzrost cen surowców nie przekłada się jeszcze na inflację w USA. Co do Johna Mauldina to przeczytam go później – dzisiaj wypiłem kilka piw, ale ta teoria Białkowi też nie pomoże, gdyż w 2009 ceny nieruchomości w USA mocno spadły, więc wg tej teorii powinna być teraz chyba deflacja.

  5. Mam wrażenie że zmiana koszyka w latach 80
    mogła być słuszna jeśli więcej ludzi wynajmowało niż kupowało domy. Natomiast jeśli proporcje się odwróciły bo każdy, nawet “murzyn z Alabamy” kupował dom na kredyt to w momencie odwrócenia proporcji koszyk z powrotem powinien ulec rekonstrukcji. Po to jest koszyk aby obrazować przeciętne zakupy konsumenta.
    Najlogiczniej i być może najprawidłowiej byłoby, gdyby i czynsz i rata zakupu domu były w koszyku odpowiednio statystycznie wyważone.
    Krzewisz wiedzę ekonomiczną, dobry człowieku. Niech Ci bozia wynagrodzi w czym tam chcesz. 🙂

    • Koszyk to przede wszystkim
      Koszyk to przede wszystkim statystyka. Zresztą nic nie stoi na przeszkodzie, by umieścić w nim i ceny domów i ceny wynajmu. Czy to byłoby złe rozwiązanie? Nie wiem, ale urzędnicy bawiący się statystykami też pewnie nie wiedzą, bo skąd? Moim zdaniem, jeśli mamy już mierzyć inflację statystyką, to najbliżej prawdy znajdziemy się jeśli zmierzymy sobie inflację monetarną i odejmiemy wzrost PKB od wzrostu podaży pieniądza. A’ propos podaży pieniądza, miałem po zakończeniu “ciszy” dodać do swojej “wyliczanki” jeszcze “po czwarte”. Po czwarte to trzeba zlikwidować deficyt i uniknąłem tego punktu, bo deficyt w Polsce jest traktowany jako problem polityczny, a nie ekonomiczny, a chciałem wszelkiej polityki uniknąć. Są partie, które proponują likwidację deficytu ( UPR, mają za to u mnie plus ), jego ograniczenie ( PO, różnie im to wychodzi w praktyce, ale fakt, że się przynajmniej troszeczkę starają ) lub zwiększenie ( tych jest niestety najwięcej ). No i można dodać jeszcze apolityczne “po piąte”, apolityczne, bo tu nie ma chyba nikogo, kto by się zdobył na taki krok ( chyba, że znów w UPR, nie wiem ). Chodzi o zakaz wszelkich “planów ratunkowych” w stylu “planu Paulsona”, czy gwarancji dla depozytów. Zaraz Duralex pewnie powie, że tak nie można, że to by zachwiało systemem finansowym świata i że właściciele depozytów by stracili. No cóż, jeśli nie mogą ich odebrać, to znaczy, że stracili je i tak, a to, że rząd je zagwarantuje to niczego nie zmieni, bo zagwarantuje je za pieniądze klientów banków, będących również podatnikami. Tak więc każdy sam zagwarantuje sobie depozyt, super, no nie? Najlepiej wyjdą na tym banki, które będą mogły nadal udzielać ryzykownych kredytów. Choć trzeba przyznać, że wcześniej udzielały ich często nie z własnej woli, istniał przecież “Community Reinvestment Act”, więc zrzucanie całej winy za bałagan na chciwość bankierów byłoby nadużyciem.

      • No pewnie, że zaprotestuję
        Run’y na banki to katastrofa, która potrafi cofnąć nawet mocne gospodarki o lata. Nie mówiąc o tych tysiącach rzetelnych drobnych przedsiębiorców, którzy by przez takie olanie systemu bankowego niechybnie zbankrutowali.
        PS
        Spróbuj gdzieś dorwać Dangerous Fortune Kena Folleta. Beletrystyka, ale pamietam, że na mnie ta książka zrobiła duże wrażenie.

        • Masz rację, gdyby banki
          Masz rację, gdyby banki upadły, to wielu rzetelnych, drobnych przedsiębiorców by straciło. Na szczęście rządy pospieszyły bankom z pomocą i co? I przedsiębiorcy, zresztą nie tylko oni, stracili i tak, bo za czyje pieniądze państwo może sobie banki “ratować”? Jeśli nie wiesz, to informuję cię, że za pieniądze podatników, którzy są zazwyczaj również klientami banków i którzy sami sobie gwarantują depozyty. Tak więc nie ma znaczenia, czy “państwo” jakiś bank “uratuje”, czy też nie. Choć nie, jest jednak różnica: jeśli żylibyśmy w normalnym systemie, w którym bankruci mogą upaść i ponieść odpowiedzialność za swoje postępowanie, to w przyszłości bankructw byłoby dużo mniej, a system byłby dużo bardziej stabilny – wszyscy mieliby nauczkę. Natomiast w momencie, gdy każdy wie, że może sobie robić co mu się podoba i podejmować nawet najgłupsze decyzje, bo w razie czego “państwo” “da”, to o żadnej stabilizacji nie ma nawet mowy. Dodam tylko, że to nie jest mój wymysł, gdy w USA przyjmowano plan Paulsona, 166 ekonomistów z różnych szkół ekonomii, w tym trzech noblistów, zaprotestowało. I na koniec muszę przyznać ci rację, że runy na banki cofały nawet mocne gospodarki. Tyle tylko, że teraz również wiele mocnych gospodarek się cofa i to nieraz w tempie szybszym niż się rozwijały.

  6. Mam wrażenie że zmiana koszyka w latach 80
    mogła być słuszna jeśli więcej ludzi wynajmowało niż kupowało domy. Natomiast jeśli proporcje się odwróciły bo każdy, nawet “murzyn z Alabamy” kupował dom na kredyt to w momencie odwrócenia proporcji koszyk z powrotem powinien ulec rekonstrukcji. Po to jest koszyk aby obrazować przeciętne zakupy konsumenta.
    Najlogiczniej i być może najprawidłowiej byłoby, gdyby i czynsz i rata zakupu domu były w koszyku odpowiednio statystycznie wyważone.
    Krzewisz wiedzę ekonomiczną, dobry człowieku. Niech Ci bozia wynagrodzi w czym tam chcesz. 🙂

    • Koszyk to przede wszystkim
      Koszyk to przede wszystkim statystyka. Zresztą nic nie stoi na przeszkodzie, by umieścić w nim i ceny domów i ceny wynajmu. Czy to byłoby złe rozwiązanie? Nie wiem, ale urzędnicy bawiący się statystykami też pewnie nie wiedzą, bo skąd? Moim zdaniem, jeśli mamy już mierzyć inflację statystyką, to najbliżej prawdy znajdziemy się jeśli zmierzymy sobie inflację monetarną i odejmiemy wzrost PKB od wzrostu podaży pieniądza. A’ propos podaży pieniądza, miałem po zakończeniu “ciszy” dodać do swojej “wyliczanki” jeszcze “po czwarte”. Po czwarte to trzeba zlikwidować deficyt i uniknąłem tego punktu, bo deficyt w Polsce jest traktowany jako problem polityczny, a nie ekonomiczny, a chciałem wszelkiej polityki uniknąć. Są partie, które proponują likwidację deficytu ( UPR, mają za to u mnie plus ), jego ograniczenie ( PO, różnie im to wychodzi w praktyce, ale fakt, że się przynajmniej troszeczkę starają ) lub zwiększenie ( tych jest niestety najwięcej ). No i można dodać jeszcze apolityczne “po piąte”, apolityczne, bo tu nie ma chyba nikogo, kto by się zdobył na taki krok ( chyba, że znów w UPR, nie wiem ). Chodzi o zakaz wszelkich “planów ratunkowych” w stylu “planu Paulsona”, czy gwarancji dla depozytów. Zaraz Duralex pewnie powie, że tak nie można, że to by zachwiało systemem finansowym świata i że właściciele depozytów by stracili. No cóż, jeśli nie mogą ich odebrać, to znaczy, że stracili je i tak, a to, że rząd je zagwarantuje to niczego nie zmieni, bo zagwarantuje je za pieniądze klientów banków, będących również podatnikami. Tak więc każdy sam zagwarantuje sobie depozyt, super, no nie? Najlepiej wyjdą na tym banki, które będą mogły nadal udzielać ryzykownych kredytów. Choć trzeba przyznać, że wcześniej udzielały ich często nie z własnej woli, istniał przecież “Community Reinvestment Act”, więc zrzucanie całej winy za bałagan na chciwość bankierów byłoby nadużyciem.

      • No pewnie, że zaprotestuję
        Run’y na banki to katastrofa, która potrafi cofnąć nawet mocne gospodarki o lata. Nie mówiąc o tych tysiącach rzetelnych drobnych przedsiębiorców, którzy by przez takie olanie systemu bankowego niechybnie zbankrutowali.
        PS
        Spróbuj gdzieś dorwać Dangerous Fortune Kena Folleta. Beletrystyka, ale pamietam, że na mnie ta książka zrobiła duże wrażenie.

        • Masz rację, gdyby banki
          Masz rację, gdyby banki upadły, to wielu rzetelnych, drobnych przedsiębiorców by straciło. Na szczęście rządy pospieszyły bankom z pomocą i co? I przedsiębiorcy, zresztą nie tylko oni, stracili i tak, bo za czyje pieniądze państwo może sobie banki “ratować”? Jeśli nie wiesz, to informuję cię, że za pieniądze podatników, którzy są zazwyczaj również klientami banków i którzy sami sobie gwarantują depozyty. Tak więc nie ma znaczenia, czy “państwo” jakiś bank “uratuje”, czy też nie. Choć nie, jest jednak różnica: jeśli żylibyśmy w normalnym systemie, w którym bankruci mogą upaść i ponieść odpowiedzialność za swoje postępowanie, to w przyszłości bankructw byłoby dużo mniej, a system byłby dużo bardziej stabilny – wszyscy mieliby nauczkę. Natomiast w momencie, gdy każdy wie, że może sobie robić co mu się podoba i podejmować nawet najgłupsze decyzje, bo w razie czego “państwo” “da”, to o żadnej stabilizacji nie ma nawet mowy. Dodam tylko, że to nie jest mój wymysł, gdy w USA przyjmowano plan Paulsona, 166 ekonomistów z różnych szkół ekonomii, w tym trzech noblistów, zaprotestowało. I na koniec muszę przyznać ci rację, że runy na banki cofały nawet mocne gospodarki. Tyle tylko, że teraz również wiele mocnych gospodarek się cofa i to nieraz w tempie szybszym niż się rozwijały.

  7. Mam wrażenie że zmiana koszyka w latach 80
    mogła być słuszna jeśli więcej ludzi wynajmowało niż kupowało domy. Natomiast jeśli proporcje się odwróciły bo każdy, nawet “murzyn z Alabamy” kupował dom na kredyt to w momencie odwrócenia proporcji koszyk z powrotem powinien ulec rekonstrukcji. Po to jest koszyk aby obrazować przeciętne zakupy konsumenta.
    Najlogiczniej i być może najprawidłowiej byłoby, gdyby i czynsz i rata zakupu domu były w koszyku odpowiednio statystycznie wyważone.
    Krzewisz wiedzę ekonomiczną, dobry człowieku. Niech Ci bozia wynagrodzi w czym tam chcesz. 🙂

    • Koszyk to przede wszystkim
      Koszyk to przede wszystkim statystyka. Zresztą nic nie stoi na przeszkodzie, by umieścić w nim i ceny domów i ceny wynajmu. Czy to byłoby złe rozwiązanie? Nie wiem, ale urzędnicy bawiący się statystykami też pewnie nie wiedzą, bo skąd? Moim zdaniem, jeśli mamy już mierzyć inflację statystyką, to najbliżej prawdy znajdziemy się jeśli zmierzymy sobie inflację monetarną i odejmiemy wzrost PKB od wzrostu podaży pieniądza. A’ propos podaży pieniądza, miałem po zakończeniu “ciszy” dodać do swojej “wyliczanki” jeszcze “po czwarte”. Po czwarte to trzeba zlikwidować deficyt i uniknąłem tego punktu, bo deficyt w Polsce jest traktowany jako problem polityczny, a nie ekonomiczny, a chciałem wszelkiej polityki uniknąć. Są partie, które proponują likwidację deficytu ( UPR, mają za to u mnie plus ), jego ograniczenie ( PO, różnie im to wychodzi w praktyce, ale fakt, że się przynajmniej troszeczkę starają ) lub zwiększenie ( tych jest niestety najwięcej ). No i można dodać jeszcze apolityczne “po piąte”, apolityczne, bo tu nie ma chyba nikogo, kto by się zdobył na taki krok ( chyba, że znów w UPR, nie wiem ). Chodzi o zakaz wszelkich “planów ratunkowych” w stylu “planu Paulsona”, czy gwarancji dla depozytów. Zaraz Duralex pewnie powie, że tak nie można, że to by zachwiało systemem finansowym świata i że właściciele depozytów by stracili. No cóż, jeśli nie mogą ich odebrać, to znaczy, że stracili je i tak, a to, że rząd je zagwarantuje to niczego nie zmieni, bo zagwarantuje je za pieniądze klientów banków, będących również podatnikami. Tak więc każdy sam zagwarantuje sobie depozyt, super, no nie? Najlepiej wyjdą na tym banki, które będą mogły nadal udzielać ryzykownych kredytów. Choć trzeba przyznać, że wcześniej udzielały ich często nie z własnej woli, istniał przecież “Community Reinvestment Act”, więc zrzucanie całej winy za bałagan na chciwość bankierów byłoby nadużyciem.

      • No pewnie, że zaprotestuję
        Run’y na banki to katastrofa, która potrafi cofnąć nawet mocne gospodarki o lata. Nie mówiąc o tych tysiącach rzetelnych drobnych przedsiębiorców, którzy by przez takie olanie systemu bankowego niechybnie zbankrutowali.
        PS
        Spróbuj gdzieś dorwać Dangerous Fortune Kena Folleta. Beletrystyka, ale pamietam, że na mnie ta książka zrobiła duże wrażenie.

        • Masz rację, gdyby banki
          Masz rację, gdyby banki upadły, to wielu rzetelnych, drobnych przedsiębiorców by straciło. Na szczęście rządy pospieszyły bankom z pomocą i co? I przedsiębiorcy, zresztą nie tylko oni, stracili i tak, bo za czyje pieniądze państwo może sobie banki “ratować”? Jeśli nie wiesz, to informuję cię, że za pieniądze podatników, którzy są zazwyczaj również klientami banków i którzy sami sobie gwarantują depozyty. Tak więc nie ma znaczenia, czy “państwo” jakiś bank “uratuje”, czy też nie. Choć nie, jest jednak różnica: jeśli żylibyśmy w normalnym systemie, w którym bankruci mogą upaść i ponieść odpowiedzialność za swoje postępowanie, to w przyszłości bankructw byłoby dużo mniej, a system byłby dużo bardziej stabilny – wszyscy mieliby nauczkę. Natomiast w momencie, gdy każdy wie, że może sobie robić co mu się podoba i podejmować nawet najgłupsze decyzje, bo w razie czego “państwo” “da”, to o żadnej stabilizacji nie ma nawet mowy. Dodam tylko, że to nie jest mój wymysł, gdy w USA przyjmowano plan Paulsona, 166 ekonomistów z różnych szkół ekonomii, w tym trzech noblistów, zaprotestowało. I na koniec muszę przyznać ci rację, że runy na banki cofały nawet mocne gospodarki. Tyle tylko, że teraz również wiele mocnych gospodarek się cofa i to nieraz w tempie szybszym niż się rozwijały.

  8. Mam wrażenie że zmiana koszyka w latach 80
    mogła być słuszna jeśli więcej ludzi wynajmowało niż kupowało domy. Natomiast jeśli proporcje się odwróciły bo każdy, nawet “murzyn z Alabamy” kupował dom na kredyt to w momencie odwrócenia proporcji koszyk z powrotem powinien ulec rekonstrukcji. Po to jest koszyk aby obrazować przeciętne zakupy konsumenta.
    Najlogiczniej i być może najprawidłowiej byłoby, gdyby i czynsz i rata zakupu domu były w koszyku odpowiednio statystycznie wyważone.
    Krzewisz wiedzę ekonomiczną, dobry człowieku. Niech Ci bozia wynagrodzi w czym tam chcesz. 🙂

    • Koszyk to przede wszystkim
      Koszyk to przede wszystkim statystyka. Zresztą nic nie stoi na przeszkodzie, by umieścić w nim i ceny domów i ceny wynajmu. Czy to byłoby złe rozwiązanie? Nie wiem, ale urzędnicy bawiący się statystykami też pewnie nie wiedzą, bo skąd? Moim zdaniem, jeśli mamy już mierzyć inflację statystyką, to najbliżej prawdy znajdziemy się jeśli zmierzymy sobie inflację monetarną i odejmiemy wzrost PKB od wzrostu podaży pieniądza. A’ propos podaży pieniądza, miałem po zakończeniu “ciszy” dodać do swojej “wyliczanki” jeszcze “po czwarte”. Po czwarte to trzeba zlikwidować deficyt i uniknąłem tego punktu, bo deficyt w Polsce jest traktowany jako problem polityczny, a nie ekonomiczny, a chciałem wszelkiej polityki uniknąć. Są partie, które proponują likwidację deficytu ( UPR, mają za to u mnie plus ), jego ograniczenie ( PO, różnie im to wychodzi w praktyce, ale fakt, że się przynajmniej troszeczkę starają ) lub zwiększenie ( tych jest niestety najwięcej ). No i można dodać jeszcze apolityczne “po piąte”, apolityczne, bo tu nie ma chyba nikogo, kto by się zdobył na taki krok ( chyba, że znów w UPR, nie wiem ). Chodzi o zakaz wszelkich “planów ratunkowych” w stylu “planu Paulsona”, czy gwarancji dla depozytów. Zaraz Duralex pewnie powie, że tak nie można, że to by zachwiało systemem finansowym świata i że właściciele depozytów by stracili. No cóż, jeśli nie mogą ich odebrać, to znaczy, że stracili je i tak, a to, że rząd je zagwarantuje to niczego nie zmieni, bo zagwarantuje je za pieniądze klientów banków, będących również podatnikami. Tak więc każdy sam zagwarantuje sobie depozyt, super, no nie? Najlepiej wyjdą na tym banki, które będą mogły nadal udzielać ryzykownych kredytów. Choć trzeba przyznać, że wcześniej udzielały ich często nie z własnej woli, istniał przecież “Community Reinvestment Act”, więc zrzucanie całej winy za bałagan na chciwość bankierów byłoby nadużyciem.

      • No pewnie, że zaprotestuję
        Run’y na banki to katastrofa, która potrafi cofnąć nawet mocne gospodarki o lata. Nie mówiąc o tych tysiącach rzetelnych drobnych przedsiębiorców, którzy by przez takie olanie systemu bankowego niechybnie zbankrutowali.
        PS
        Spróbuj gdzieś dorwać Dangerous Fortune Kena Folleta. Beletrystyka, ale pamietam, że na mnie ta książka zrobiła duże wrażenie.

        • Masz rację, gdyby banki
          Masz rację, gdyby banki upadły, to wielu rzetelnych, drobnych przedsiębiorców by straciło. Na szczęście rządy pospieszyły bankom z pomocą i co? I przedsiębiorcy, zresztą nie tylko oni, stracili i tak, bo za czyje pieniądze państwo może sobie banki “ratować”? Jeśli nie wiesz, to informuję cię, że za pieniądze podatników, którzy są zazwyczaj również klientami banków i którzy sami sobie gwarantują depozyty. Tak więc nie ma znaczenia, czy “państwo” jakiś bank “uratuje”, czy też nie. Choć nie, jest jednak różnica: jeśli żylibyśmy w normalnym systemie, w którym bankruci mogą upaść i ponieść odpowiedzialność za swoje postępowanie, to w przyszłości bankructw byłoby dużo mniej, a system byłby dużo bardziej stabilny – wszyscy mieliby nauczkę. Natomiast w momencie, gdy każdy wie, że może sobie robić co mu się podoba i podejmować nawet najgłupsze decyzje, bo w razie czego “państwo” “da”, to o żadnej stabilizacji nie ma nawet mowy. Dodam tylko, że to nie jest mój wymysł, gdy w USA przyjmowano plan Paulsona, 166 ekonomistów z różnych szkół ekonomii, w tym trzech noblistów, zaprotestowało. I na koniec muszę przyznać ci rację, że runy na banki cofały nawet mocne gospodarki. Tyle tylko, że teraz również wiele mocnych gospodarek się cofa i to nieraz w tempie szybszym niż się rozwijały.

  9. jak sobie obliczyć inflację?
    Inflacja to najwygodniejszy w stosowaniu ukryty podatek, dlatego jej liczenie musi być maksymalnie zachachmęcone. Banki jednak muszą znać prawdziwą wielkość inflacji, gdyż ustalają procenty od kredytów.
    Na chłopski rozum można więc przyjąc że inflacja w danym kraju wynosi z grubsza parę procent mniej od wysokości oprocentowania kredytów.
    Może coś chrzanię, nie znam się na tym za bardzo. Ekonomię socjalizmu zdawałem dwa razy i to dosyć dawno.

  10. jak sobie obliczyć inflację?
    Inflacja to najwygodniejszy w stosowaniu ukryty podatek, dlatego jej liczenie musi być maksymalnie zachachmęcone. Banki jednak muszą znać prawdziwą wielkość inflacji, gdyż ustalają procenty od kredytów.
    Na chłopski rozum można więc przyjąc że inflacja w danym kraju wynosi z grubsza parę procent mniej od wysokości oprocentowania kredytów.
    Może coś chrzanię, nie znam się na tym za bardzo. Ekonomię socjalizmu zdawałem dwa razy i to dosyć dawno.

  11. jak sobie obliczyć inflację?
    Inflacja to najwygodniejszy w stosowaniu ukryty podatek, dlatego jej liczenie musi być maksymalnie zachachmęcone. Banki jednak muszą znać prawdziwą wielkość inflacji, gdyż ustalają procenty od kredytów.
    Na chłopski rozum można więc przyjąc że inflacja w danym kraju wynosi z grubsza parę procent mniej od wysokości oprocentowania kredytów.
    Może coś chrzanię, nie znam się na tym za bardzo. Ekonomię socjalizmu zdawałem dwa razy i to dosyć dawno.

  12. jak sobie obliczyć inflację?
    Inflacja to najwygodniejszy w stosowaniu ukryty podatek, dlatego jej liczenie musi być maksymalnie zachachmęcone. Banki jednak muszą znać prawdziwą wielkość inflacji, gdyż ustalają procenty od kredytów.
    Na chłopski rozum można więc przyjąc że inflacja w danym kraju wynosi z grubsza parę procent mniej od wysokości oprocentowania kredytów.
    Może coś chrzanię, nie znam się na tym za bardzo. Ekonomię socjalizmu zdawałem dwa razy i to dosyć dawno.