Mniej lub bardziej znany mi staruszek był na bakier z Kościołem do tego stopnia, że nie poszedł nawet na Mszę Święta z okazji własnych Złotych Godów. Od kilku lat walczył z rakiem. W trakcie choroby przez chwilę nawet próbował pojednać się z Panem Bogiem, ale dość szybko porzucił ten zamiar. Od kilku tygodni codziennie odmawiałem w jego (i jeszcze jednej chorej osoby) dziesiątkę różańca.
Staruszek odszedł w tym tygodniu. Zmarł w nocy dzień wcześniej rozwiązując jeszcze krzyżówki.
Delikatnie mówiąc nie przepadał za miejscowym księdzem. Czy z wzajemnością? Nie mam pojęcia. Traf jednak chciał, że akurat w czasie śmierci parafianina proboszcz był na kilkudniowym wyjeździe.
Na pogrzebie oprócz licznej rodziny zjawiło się też sporo bliższych i dalszych znajomych. W tym autor tego tekstu. Spodziewałem się ogólnikowego kazania o nadziei po śmierci. Ksiądz “zastępczy” zaskoczył mnie już na wstępie.
“Byłem u naszego Ś.P. brata we wtorek wieczorem weywany przez rodzinę. Rozmawialiśmy przez pół wieczoru. Pochodził z Wołynia. Był nauczycielem (…). W pełni świadomie przyjął Eucharystię, wyspowiadał się i przyjął Sakrament Namaszczenia Chorych. (…) Zmarł o 3 w nocy.”
Czy ta historia mogła mieć piękniejsze zakończenie? Człowiek od lat żyjący z dala od Pana Boga będąc jeszcze świadomym przyjmuje go do serca kilka godzin przed śmiercią. Pogrzeb (bardzo liczny!) odprawił ksiądz nie mający pojęcia o jego wieloletniej niechęci do Kościoła. Bogu niech będą dzięki!