Zjawili się wraz ze wschodnim wiatrem, cisi, spokojni, prawie niemi. Przy lądowaniu, skrzydła złożyły się, przypominały drapieżnego ptaka nurkującego za pożywieniem.
Zjawili się wraz ze wschodnim wiatrem, cisi, spokojni, prawie niemi. Przy lądowaniu, skrzydła złożyły się, przypominały drapieżnego ptaka nurkującego za pożywieniem. Klapa otworzyła się z sykiem…
Idę w kierunku wału przeciwpowodziowego. Obok piętrzyły się budynki, próbowały łapczywie szukać promieni słonecznych z bezbarwnego nieba, szara elewacja podziurawiona otworami, oknami z framugą ze zdrapaną farbą. Za szybą krzątali się ludzie, z telewizorów bił różnobarwny, szybko zmieniający się obraz, firanki, poplamione, kolorem porozumiewały się ze ścianami, tworzyły całość, były jednolite. Parapety przyjęły znaczną ilość gołębiego kału, zeschniętego i sypkiego. U podstaw budynków otwarte sklepy, monopolowe, ogólnospożywcze, solaria, dla spragnionych promieni UVA, salony fryzjerskie, z których dochodził dźwięk strzyżarki, zapach pianek do włosów, knajpy z jedzeniem i alkoholem, biblioteki z obrosłymi w tłuszcz bibliotekarkami i zakurzonymi książkami, oraz z wytartymi i zużytymi pozycjami udającymi książki, kioski wdzięczące zeschnięte paczki papierosów i błyszczące czasopisma, restauracje bez kubłów na resztki – klienci wchodzili i wychodzili, śmiejąc się jak zza zasłony, wyrażając gniew jak ryk skowronka, wchodzili i wychodzili obojętni, eksplodując od wewnętrznego krzyku. Szkoły zlewały się z otoczeniem, dzieci wbiegały po schodach do środka, obciążone – plecy zagięte w kształt pochylonej brzozy – wnosiły do środka dużo, wynosiły niewiele. Betonową masę dopełniały trawniki, piaszczyste, zbombardowane od psich kup, place zabaw, porośnięte martwą zieleniną. Gęste powietrze zostawiało ślad na odzieniu, przywierało, przylepiało się do skóry, ciążyło, przenikało we włosy, pod paznokcie, w blizny i rany; płuca tłoczyły, krew rozprowadzała – przez serce, mózg, wątrobę, trzewia, do nóg, po koniuszek palca, po czubek głowy – ciśnienie wzrastało, uciskało, chciało rozerwać żyły i tętnice na strzępy, zmiażdżyć kości, zmielić w pył i rozsypać na drogę; kościsty miał wnikałby w żwir, w lepki od gorąca asfalt, w popękaną ziemię, połączyłby się z piaskiem niesionym w dal. Chodzą ludzie, w tym powietrzu, jeżdżą na rowerach, w tych promieniach, kopulują się, w tych budynkach, giną, w tym świecie – i rodzą się.
Zmierzam na wał. Pojazdy mkną, stalowe pudła napędzane na płyn i gaz. Kończą się budynki, zaczyna przyroda. Po lewej, za krzakami niewielkie jeziorko, bez ryb, błotniste i mdłe. Mały park, nabrzmiały od przesytu zwiedzających, wypluwał część, by przyjąć kolejną porcję, obrosnąć w worki z wodami, ciągnące mniejsze worki; park żre wjeżdżających, karmi się smrodem, i umiera. Przekroczyłem wał. Mijam ludzi, którzy rodzą się, kopulują i giną. Zdławiony śmiech, urwany pisk, złapany oddech, trzask kości, pot wychodzący z porów, ciągła rozmowa, bezgłośna kłótnia wymalowana na prawie bezkształtnych twarzach, mężczyzn, owłosionych nierównomiernie, kobiet, ogolonych jednakowo, dzieci, brzydkich i głupich – to pismo historii, którą teraz widzę, litery rozrzucone na brudny papier, nuty ułożone nieharmonicznie, z błędami, wypaczone, chaotyczne, opierały się o pięciolinię bez składu i pomysłu, bez planu i nielogicznie. Dalej rozpościerała się rzeka, strażnik i obserwator parku z oswojonymi drzewami, wału, przyrody, skarlałych krzewów, budynków i ludzi. Płynęła powoli, nurt nie przejawiał jakiegokolwiek zawirowania, toczył się jak walec, prosto, miarowo, inaczej niż wszystko wokół.
Podszedłem do rzeki. Za jej zakrętem dostrzegłem pylon mostu, skrytego za lasem, wielkiego, dalekiego i bliskiego. Na wprost mnie podpływał, w spowolnionym tempie, lekko zaginając taflę wody, tekturowy łabędź. Nie bał się, schyliłem się i mechanicznie, jak oparcie się o poręcz, pogłaskałem chropowate pióra, szorstkie niczym papier ścierny. Dotknął dziobem mojej ręki, pragnął kolejnej pieszczoty. Zawahałem się, coś niejasnego nie pozwalało mi kontynuować, opór wewnętrzny – to tylko łabędź, bezpłciowy jak materiał, z którego jest stworzony. Siliłem się, by przerwać ten irracjonalny bunt. Łabędź czekał cierpliwie, zapraszał mnie, wdzięczył się, prosił, błagał, wiedziałem, że to zależy od jego życia. Przełamałem się. Wpierw powoli i delikatnie zacząłem głaskać, drżąc od oporu, wewnętrznego protestu. Tam gdzie dłoń dotknęła szarych i martwych piór, zamieniały się one w świeże i białe, piękne, nabierały życia, blasku. Mimo przerażenia, teraz nie mogłem przestać, chciałem głaskać, zmieniałem tekturowego łabędzia w żywe stworzenie. Odwróciłem się za siebie. Wszyscy patrzyli, dosłownie. Pożerali wzrokiem, zamarli w chocholim tańcu i z kolei oni prosili, błagali, oczekiwali: ludzie, budynki, krzewy, wymarłe drzewa, brzydkie dzieci, pies przerywający defekację. Rowery zatrzymały się, wiatr przestał wiać, powietrze wdzierać się do ciał. Zapragnąłem ich głaskać i czuć.
Wnet coś obcego, niekreślonego wydało się dochodzić od strony wielkiego mostu, tajemniczego, z górującym pylonem. Cicho usłyszałem dźwięk, metaliczny, nierealny, dźwięk uderzania młotem o blachę, jedno uderzenie na sekundę. Potem głośniej. Żywy łabędź skulił się ze strachu. Drobinki w powietrzu drgały w rytm dudnienia, obijały się o siebie, chciały uciec. W ustach sam metal, rtęć, bez smaku, wlewała się do żołądka, zapach rdzy przenikał nozdrza. Małżowiny przyjmowały coraz szybsze fale metalicznego dźwięku, wsysały do środka glowy, błona wyginała się jak rozciągnięta na instrumencie membrana, kruche kosteczki przekazywały drgania dalej, które spiralny ślimak przeistoczył w impulsy nerwowe. Dochodziły do mózgu, niepokojące, szaleńczo bezosobowe, płytkie i głębokie zarazem, mokre i suche, szerokie i wąskie, cięły myśli na pół, szarpały, rwały rzeczywistość. Zaraz oszaleję, jak to boli. Zamknąłem powieki. Otworzyłem.
Jęzory ognia lizały gęste powietrze, trawiły ludzi, martwych – nie przestali się patrzeć. Ogień palił skórę, odchodziła od mięśni, włosy znikły, tłuszcz skwierczał, krew bulgotała, gotowała się, kości pękały. Nikt nie krzyczał, nikt się nie poruszał. Patrzyli ku mnie zwróceni, dopóki, dopóty gałki oczne nie pękły, bądź nie wylały się od temperatury. Jeszcze puste oczodoły, krzywe zęby. Z martwych drzew sączyły się soki, kora trzaskała, korony przyjmowały płomień po czubek i ostatnie zeschnięte liście. Krzewy migotały żółtym odcieniem, martwe zdychały, jak wrząca woda bez pary w jeziorze. Dymu nie było. Budynki zapadały się, tynki odpadały płatami i rozsypywały się o ziemię. Jedynie rzeka płynęła spokojnie. Ukląkłem i załkałem…
Dwie osoby podeszły do klęczącej postaci. Jak oni miała szary, prążkowany skafander, rękawice, prócz tego hełm i maskę. Za ich plecami widać było ruiny miasta, stare gruzowisko, przed sobą mieli koryto rzeki i dalej resztki mostu. Stali prosto, jakby widowisko nie sprawiało najmniejszego wrażenia. Maski ukrywały puste oczy, bez wyrazu i współczucia. Jeden miał zakończony szpikulcem przedmiot. Leniwie dotknął nim karku klęczącego. Strumień energii paraliżował ciało, które osunęło się na spopieloną ziemię, ściągnęli hełm, zerwali maskę. Z ust toczyła się piana. Po paru drgnięciach ciało znieruchomiało całkowicie.
Nie przeszedł testu.
Tumany kurzu i popiołu tańczyły nad truchłem. Krajobraz wzbogacił się o nowy przedmiot, równie martwy jak reszta. Na niebie mechaniczny ptak rozpostarł skrzydła, silniki zagrały w rytm ciemnego i pustego jak otchłań tańca śmierci. Drapieżnik, nasycony, ruszył w drogę powrotną, do gniazda, gdzie nikt nie ma prawa czuć.