Jak ten czas okropnie leci, wręcz spada wprost na głowę. Na szczęście spadł na mnie nieoczekiwanie, więc mam i znowu mogę się zwierzyć. Ogólnie rzecz biorąc, jestem w średnim wieku i zajmuję się wychodzeniem z dzieciństwa. Nie wiem, ile czasu mi zostało, wiem, ile mi zajmie. O przyszłość jestem spokojny, bo choć zadań aż nadto, wciąż pod dostatkiem. Gdyby tylko to, co za mną i w środku, byłbym ciut spokojniejszy. Cały czas jednak muszę trzymać teraźniejszy świat zewnętrzny na bezpieczną odległość, ale nie za dużą; tak, żeby niepostrzeżenie nie przemknął do przeszłości. Dzieci nie mam, przyszłość rozważam jako abstrakt. Troszczę się, szkoda by było, nie zachowując żadnej ciągłości. Potrafię sobie wyobrazić bose stopy przyszłości utaplane w piasku i wolałbym, aby piasek był złoty i nie w okopach. Opału błękitnego z całej głowy życzę i niech im się szczęści jak wybranym przodkom.
Z powrotem do tu i teraz, jakbyśmy faktycznie kiedyś odeszli, trzeba poskramiać zapędy. Przestrzeń jest teraz i tu pomocna: jakkolwiek się rozłożyć, bardziej niż sobą się nie da. Wszechwęchem sięga się ciut dalej, mniej od słuchu i tylko wzrok, gdzie okiem sięgnąć, umysł bije go o głowę. Dlatego nadzieja odchodzi od zmysłów i umiera prawie ostatnia, co się pierwsze rodzi? Nie robię sobie jaj z początku, nie chciałbym skończyć z podmokłym ogonem zwiniętym sierścią pośladków.
Szczęśliwie, pierwsza rodzi się opowieść, opowieść o początku. Z nią Bóg, Bóg z niej, Bóg z nią. Ciekawe, czy ci, co leżeli tu przed nami, na samą myśl uklęknęli, czy może ich to wyprostowało. I jaki był wpływ pogody. Grzmiało, czy też słońce płodnie grzało, rzucając cień na gorejące krzaki? My z tego i tego krzaka. W tym krzaku leżał tata, a tutaj krzaczek mamy. Ciut mniejszy, choć równie z czasem ważny. Potem krzaczek wyrąbano, zostały zgliszcza i wspomnienia, wstęp do wiary. A ile osób poległo w miejscu mojego postoju? Czy jaki człek tu czkał, czy łkał na miał nic z tego? Stare żale w proch, teraz już proszki na żale; wiatr podkrążył oczy, oczami zaprzęgam w poległe żagle.
Rozkleiłem się, jakby mało wokół nieporządku. Dość, że częściej niż sporadycznie chodzę wymijająco, bo mi się jaja ścierają i w ogóle unikam spojrzeń. Losu nie kuszę, kuszy nie noszę – nosze dla mnie są kuse. Za to naprawdę i bez fałszywej skromności uchodzę za faceta z jajami. Na wierzchu, przez co mam nieustanne kłopoty z policją i prawem, może dlatego się ukrywam, ale nie cały, nigdy nie cały. Godność z honorami trzeba od czesu do czesu wystawiać na słońce, a i zmarchy wówczas bardziej usprawiedliwione. Przejdźmy jednak tymczasem do cienia, bo smutno, że słońce go nie docenia. Kogo nie docenia? Cienia i godności.
Powstał ci ów cień gdzieś na skraju, a na pewno tam się zaczął i rozsiadł między swoimi granicami, i nigdzie więcej. Relatywnie przybladły, choć ciemniejszy od otoczenia, za taki też uchodzi, zupełnie niesłusznie. Zazwyczaj chadza zwartymi plamami o rzadko nachalnych kształtach, czasem przybiera postać absolutną, jest wtedy wszędzie i właśnie wtedy najmniej się rzuca w oczy, nikt go wówczas nie szuka i zamiast być schronieniem, ludzie próbują od niego uciec, dyplomatycznie psiocząc nie na przesyt jego obecnością, lecz ogólnie: na brak pogody. To na dworze. A co w środku? Tutaj, podobnie jak na zewnątrz, cień bierze się do roboty, gdy przestaje wierzyć w wieczność. Wieczność go niby cudownie rozciąga i jeśliby zapomnieć o małych wysepkach świecących plam w nieogarniętej oddali, czułby się jak ryba w wodzie w świecie bez lądu, czyli nijak. Do towarzystwa niewiele mu trzeba, do życia natomiast potrzebuje prawie wszystkiego, a najbardziej tego, co go negatywnie definiuje i czyni odrębnym: światła. Ta żywotna konieczność istnienia tego, czym samemu się nie jest i być nie może, nadaje mu wymiar iście tragiczny, który jednak znosi ze stoickim spokojem, z nie na smutno przygaszonym wyrazem życia w pulsujących i odpoczywających sidłach własnych ograniczeń, bez których w ogóle by go nie było. Każdy, kto choćby na chwilę doceni jego urok, nawet jeśli tylko dla odmiany, cieszy się jego cucącą wdzięcznością. To na dworze. A w środku?
W środku cienie są powszechniejsze, a tam, gdzie nie są, nie niosą ze sobą uroków zewnętrzności, przez to bardziej uważa się je za zło konieczne i defekt nieudolnie zagospodarowanej przestrzeni, najczęściej zaś nie zauważa się ich wcale, w każdym razie z zauważania cieni w środku niepostrzeżenie i dość szybko się wyrasta, jeżeli przyjąć, że można szybko wyrosnąć z dzieciństwa. A że nie jest to łatwe, świadczę półokrągłymi zdaniami na każdym kroku i w nich. Co rusz między innymi i nimi napotykam się na ścierające się ze mną jaja, w dodatku własne i ciasne (chociaż cudzych do TEJ pory oraz ŻADNEJ INNEJ WŁASNEJ jeszcze nie przymierzałem i chyba-raczej-mam-tak-nadzieję-uważam – się nie przymierzam).
Istnieją też – rzecz jasna, choć nie zupełnie i tylko w ściśle określonych warunkach – cienie noszone przez burze i są to te cienie, które potrafią rzucić światło na mroki swojego bytowania a ludzi w szczególności, przyćmiewając przy tym przypisywaną sobie przytulność życia poza, czy ściślej: obok rozmigotanego, trzęsącego się i trzęsącego nami wszystkimi rozbestwionego i złowrogo cichego światła. Gdyby nie cień, to ja cień nie mogę i mógłbym ci tylko tyci i nici, i nic, i nic poza tym.
Poza tym, przynajmniej na Zachodzie, bez większych zmian, it's over. Not.
Dzień dobry!
Z olbrzymią satysfakcją melduję, że zrozumiałem chyba większość Pańskiego wpisu, przez co nabrałem nieskromnych podejrzeń, że mógł być skierowany personalnie do mnie. Szybka sesja samobiczowania wyleczyła mnie jednak z tej megalomanii, przynajmniej na jakiś czas.
Koncepcja cieni zewnętrznych i wewnętrznych bardzo mi się podoba, zgadzam się w całej rozciągłości, że wewnątrz są powszechniejsze, co więcej, żeby je rozproszyć, potrzebne jest całkiem zewnętrzne źródło światła, już to ze strony chirurga – specjalisty od gastroskopii, już to ze strony sprawnie operującego mieczem samuraja. Zapas cienia w środku każdy ma i warto o tym pamiętać w najbardziej słoneczne i upalne dni – zawsze można się schować w sobie. Gdyby tylko o tym pamiętali ludzie z tego czy innego powodu zmuszeni do marszu przez pustynię!
W każdym razie tym razem nadążam za Panem. Jak cień.
I pozdrawiam serdecznie.
Dzień z lepszych, faktycznie i wzajemnie
Gdzie bym śmiał o Panu, ja w kółko się kręcę wokół siebie i próbuję coś z tego załapać, za ogon.
Wczoraj wieczorem zadzwonił bardzo miły telefon, który pozytywnie mnie rozbudził i postanowiłem napisać bądź chociaż zacząć pisać, obiecaną (na niedzielę, hehe) relację z magicznej podróży, ale połamałem sobie język i przerzuciło mnie na coś łatwiejszego, na twórczość. Rano dokończyłem i bęc. Ma więc Pan swój (skromny! skromny!) udział w niniejszej poezji.
Panie Kłaku, nie ustaję w zachwytach nad Pańskim ostatnim tekstem i muszę przyznać, że po raz pierwszy mam opory przed przeczytaniem Młażonce powyższego tekstu, bo tak się składa, że dopiero wczoraj przeczytałemj Jej ostatniego Lajkonika. Skromny nie jestem, ale mam oczy i uszy, sam Pan rozumie. Telefon też się Panem zachwycał, żeby nie było, że my tylko tak we dwoje o Panu dobrze mówimy. To tyle, więcej nie zdzierżę, w starych czasach wyzwałbym Pana na pojedynek i podstawił Pana Boga, trzymając za niego mocno kciuki.
Mimo wszystko, serdeczności
Dzień dobry!
Z olbrzymią satysfakcją melduję, że zrozumiałem chyba większość Pańskiego wpisu, przez co nabrałem nieskromnych podejrzeń, że mógł być skierowany personalnie do mnie. Szybka sesja samobiczowania wyleczyła mnie jednak z tej megalomanii, przynajmniej na jakiś czas.
Koncepcja cieni zewnętrznych i wewnętrznych bardzo mi się podoba, zgadzam się w całej rozciągłości, że wewnątrz są powszechniejsze, co więcej, żeby je rozproszyć, potrzebne jest całkiem zewnętrzne źródło światła, już to ze strony chirurga – specjalisty od gastroskopii, już to ze strony sprawnie operującego mieczem samuraja. Zapas cienia w środku każdy ma i warto o tym pamiętać w najbardziej słoneczne i upalne dni – zawsze można się schować w sobie. Gdyby tylko o tym pamiętali ludzie z tego czy innego powodu zmuszeni do marszu przez pustynię!
W każdym razie tym razem nadążam za Panem. Jak cień.
I pozdrawiam serdecznie.
Dzień z lepszych, faktycznie i wzajemnie
Gdzie bym śmiał o Panu, ja w kółko się kręcę wokół siebie i próbuję coś z tego załapać, za ogon.
Wczoraj wieczorem zadzwonił bardzo miły telefon, który pozytywnie mnie rozbudził i postanowiłem napisać bądź chociaż zacząć pisać, obiecaną (na niedzielę, hehe) relację z magicznej podróży, ale połamałem sobie język i przerzuciło mnie na coś łatwiejszego, na twórczość. Rano dokończyłem i bęc. Ma więc Pan swój (skromny! skromny!) udział w niniejszej poezji.
Panie Kłaku, nie ustaję w zachwytach nad Pańskim ostatnim tekstem i muszę przyznać, że po raz pierwszy mam opory przed przeczytaniem Młażonce powyższego tekstu, bo tak się składa, że dopiero wczoraj przeczytałemj Jej ostatniego Lajkonika. Skromny nie jestem, ale mam oczy i uszy, sam Pan rozumie. Telefon też się Panem zachwycał, żeby nie było, że my tylko tak we dwoje o Panu dobrze mówimy. To tyle, więcej nie zdzierżę, w starych czasach wyzwałbym Pana na pojedynek i podstawił Pana Boga, trzymając za niego mocno kciuki.
Mimo wszystko, serdeczności