Autor: John G. McDaid
Przełożył: Piotr Goraj
Z “NF” 7/98
Jigoku no Mokushiroku – The Symbolic Revelation of Apocalypse
Asimov’s, November-December, 1995.
Autor: John G. McDaid
Przełożył: Piotr Goraj
Z “NF” 7/98
Jigoku no Mokushiroku – The Symbolic Revelation of Apocalypse
Asimov’s, November-December, 1995.
http://www.torvex.com/jmcdaid/fiction?q=node/22
To małe pomieszczenie, tak zwyczajne i tak ściśnięte… zawiera w sobie wszystko: przestrzeń, czas, przyczynę, ruch, znaczenie, kategorię. Polegając tylko na własnym rozumie, prawdopodobnie odnaleźlibyśmy to wszystko.
—Robert Coover, “The Elevator”
Nie zawsze byłem windą.
Wiem, że dawno temu, w czasach, których nie ogarniam już świadomością, byłem żyłą rudy, wirem polimerów, słowami przewijanymi na ekranach wypełnionych nie opracowanym kodem. Wiem to, bo wierzę w przeszłość. Czasami prawie przypominam sobie tęsknotę tej bezwładnej materii. Pragnienie tętniące w skale i molekułach, pragnienie, aby stać się…
Na razie jestem windą.
Zostałem zbudowany przez Ranzatsu Inc. dla kompleksu Biblioteki NewAlexandria, nieregularnego skupiska budynków mierzącego osiem na jedenaście kilometrów (tak mówią podprogramy turystyczne), położonego w północno-wschodnim Utah, tuż obok miasta Toffler. W kompleksie jest dwanaście wind dostępnych dla ogółu, lecz tylko ja mam zaszczyt zjeżdżać do Archiwum, ulokowanego 837 metrów poniżej parteru, w opuszczonej kopalni węgla. Ale to są nieistotne szczegóły.
To o Archiwum, a także o dwojgu ludzi, którzy je odwiedzili, chciałem wam opowiedzieć.
Szalony Bob pojawił się w NewAlex w maju 2014 roku. Kiedy wszedł do mnie, wymieniał właśnie “wizytówki” z dwoma zwiedzającymi kompleks biznesmenami z Japonii. Chociaż przenośne komputerki osobiste zwane pidami (od Personal Information Devices) zdążyły już zastąpić u Japończyków meishi, Bob skłonił się i gdy urządzenia wymieniały strumienie danych, przeanalizował swój ekran z głębokim szacunkiem. Słyszałem, jak te małe, bezmózgie elektroniczne stukacze paplały do siebie w poczuciu swojej ważności, wysoko w górze na mikrofalach, pochłonięte tłumaczeniem. Bob, który kupił sobie wstęp za stypendium, wpadł na dwóch oyabunów przypadkiem, więc teraz usiłował wykorzystać kontakt jak najlepiej.
Wtedy na pewno nie wyglądał na szalonego.
I nie wydaje mi się, żeby był szalony, chociaż wszyscy tak go nazywali, kiedy nie był podłączony. Nikt nie mógł pojąć, jak ktoś tak wrogo usposobiony do NewAlex załatwił sobie zaproszenie. A Bob był naprawdę wrogo usposobiony. Do administracji, do przypadkowych wiernych, których razem spotykaliśmy, i do głównych celów NewAlex. Jeśli chodzi o mnie, nie widziałem nic zdrożnego w przyuczaniu ludzi do samobójstwa.
Ale w końcu jestem tylko windą.
Bob był jednym z nielicznych, którzy mieli zwyczaj ze mną rozmawiać. Podczas długiego zjazdu do Archiwum, kiedy wszyscy oprócz niego zdążyli już wysiąść, Bob zwykł dyktować coś swojemu pidowi, i czasami – pewnie dlatego, że, szczerze mówiąc, czułem się samotny – udawałem, że mówi do mnie i odpowiadałem mu.
Z początku się wystraszył.
Był to 26 maja, dzień, w którym po raz pierwszy wiozłem samego Boba, spoconego, zdenerwowanego faceta w okularach, z brodą i niemodnymi długimi włosami, przeglądającego strony w swojej skrzynce pocztowej.
– Tylko parę słów, Bob – powiedział jego pid typowo kobiecym głosem – dla przypomnienia, że jesteś zapisany na moje zajęcia w następny poniedziałek, w południe. Bardzo cię proszę, bądź podłączony. Czy ty w ogóle odpowiadasz na pocztę, ty palancie?
– Odpowiedź, Sharon. Akapit. Przepraszam. Haruję jak wół. Spróbuję wszystko załatwić i będę gotowy do rozmowy o…
– Kultach millenarystycznych – podpowiedział jego pid, przekonany o swojej ważności.
– Wstaw to. Pozdrowienia przecinek Bob. Wyślij. – Pid pomęczył się z tym przez parę milionów cykli i wstukał mi wersję w języku sieci, a ja przekazałem ją dalej, do ISDżinna NewAlex. Nie był to zbyt wierny przekład. Jestem windą biblioteczną. Zauważam takie rzeczy.
– Witaj, Bob – powiedziałem. – Archiwum?
– Tak, proszę. – Zauważył, że zacząłem rozmowę, podniósł wzrok. – Jaki masz Kod Turinga?
– NR4738-300.
– Trzysetka? W win…? – Nagle się zaczerwienił. – O, przepraszam.
– Nie ma za co. Poddaję starannej kontroli wszystkich zjeżdżających do Archiwum. Oznacza to, że muszę posiadać zdolność wykrywania wszelkich wrogich działań. I przy tym zachować zarówno decorum, jak i ortodoksyjną interpretację. Monitoruję wszystkie informacje przesyłane poza bezpieczny poziom, o czym bez wątpienia wspomniano w umowie upoważniającej cię do wstępu. Ale nie przejmuj się.
Nie obraziłem się – spróbowałem wytworzyć wesoły ton głosu.
– Jeszcze raz przepraszam. Nazywam się Bob Tisch.
– Wiem. Czytałem twoje prace.
– Naprawdę?
– Tak. Szczególnie podobały mi się “Samotne umysły, szalone myśli”.
Zaśmiał się głośno. – Tego już za wiele.
– Naprawdę powinieneś dostać Pulitzera; rzecz była tylko trochę zbyt drażliwa politycznie.
– Daj sobie z tym spokój. Tak mnie nie nabierzesz.
– Słucham? – spytałem.
– Myślisz, że jestem taki głupi? Że powiem coś niestosownego windzie?
– Aha. Teraz rozumiem twoją podejrzliwość. Myślisz, że mną kierują i że kazano mi wciągnąć cię w dyskusję na temat twoich heretyckich poglądów na prawo cywilne, żeby dać koreshanom pretekst do wydalenia cię z Biblioteki.
– Dokładnie tak – uśmiechnął się.
– Hm. Trudno mi wyobrazić sobie, jak mógłbym cię przekonać, że jest inaczej.
– Taa, mnie też. Ale miło, że chociaż spróbowałeś.
Zabrzęczałem. – Poziom Archiwum.
Wychodząc zatrzymał się na moment.
– A przy okazji, jak się nazywasz?
– Hitoshi.
Skinął głową. – Jeszcze nieraz się spotkamy.
– Do zobaczenia.
Odszedł chichocząc.
NewAlexandria robi dość dziwne wrażenie około drugiej w nocy. Gdy nie ma tu żadnych ludzi, maszyny rozmawiają ze sobą, grają w gry i wykonują zmyślone scenariusze, które nasi analitycy systemów nazwaliby pewnie snami. Ja zwykle trzymam się z boku i rozmyślam. O tym, skąd pochodzę. O lśniącym metalu wytopionym z rud, składników zrzuconych miliardy lat temu na ziemię niczym Lucyfer, siłą eksplozji supernowej. O metalu, który jest moim ciałem, drżącymi kablami utrzymującymi mnie w przestrzeni. O kształcie mojego szybu. Silnikach na dachu, którym niewiele brakuje, żeby zobaczyć błękit nieba. O otaczającym mnie budynku. Architekcie, który go zaprojektował. I o świecie na zewnątrz.
Uważam, że w języku ludzi moją sytuację należy nazwać “więzieniem”.
Do szóstej, kiedy to pojawia się pierwsza zmiana personelu pomocniczego, w bibliotece nie rusza się nic oprócz Półkowców. Te śmigające na kółkach inteliboty mają za zadanie pozbierać dyski, taśmy, szpule, starożytne rękopisy i tabliczki pozostawione przez leniwych pracowników ludzkich, a potem szybko odstawić je tam, gdzie wedle zaleceń powinny się znajdować. Zawsze, gdy Półkowce muszą zrobić sobie wycieczkę między piętrami (z jakiejś przyczyny zwykle między poziomem kawiarni a działem świeżej prasy), próbuję wciągnąć je w rozmowę. Są tępe jak młotki.
Tego wyrażenia nauczył mnie szalony Bob; on wyraża się tak o tutejszej administracji.
I trzeba przyznać, że ma rację.
Minął miesiąc, zanim zrobiłem jakieś postępy w znajomości z Bobem. Myślę, że ostatecznie przekonała go do mnie możliwość schronienia, jaką mu zaofiarowałem. Zdarzyło się to w niedzielne popołudnie; wtoczył się we mnie zlany potem, sprawiając nieodparte wrażenie człowieka, który chce papierosa. (No dobra, więc wykorzystałem czas tłumaczenia ISDżinna na szperanie po systemie kontroli kiszki schodowej mieszkania Boba.) Na długiej trasie poniżej ostatnich poziomów działu filmu i wideo stopniowo zwolniłem do zera, przyśpieszyłem obroty wentylatora wyciągowego i zapytałem Boba, czy chciałby sobie zapalić.
– Co?
– Rozpoznaję typowe symptomy. Podejrzewam, że masz ochotę na papierosa.
– Khm. – Pauza. – Oczywiście to pułapka.
– Próbowałem ci powiedzieć, Bob. Nie kierują mną. Jestem trzysetką. Proszę, nie krępuj się, jeśli chcesz zapalić.
– To naprawdę pułapka – mruknął, ale podważył dodatkową kadmowo-niklową pokrywkę swojego pida, a gdy odskoczyła, wydobył plastykowy futerał z zatrzaskiem, kryjący zapalniczkę i dwa ręcznie skręcane papierosy.
– Pułapka – zamachał futerałem.
– Nie zrobiłbym ci tego, Bob.
Uśmiechnął się szeroko i westchnął.
– Cholerny świat, Hitoshi. Strasznie trzeba teraz kombinować, żeby znaleźć sobie jakieś miejsce do palenia w tym pieprzonym kraju. – Zwolnił zatrzask, spojrzał w zamyśleniu na ekran mojego monitora i wyciągnął wypalony do połowy niedopałek.
– Ale przecież palenie zabija, Bob.
– Jasne. Nie o to chodzi. To sprawa mojego wyboru, rozumiesz?
– Wyboru? Chciałbyś robić coś, co cię zabija?
Zastanowił się nad tym przez chwilę.
– Skąd wzięło się twoje imię? – zapytał w końcu.
– Zostałem podarowany przez Ranzatsu, a nadano mi imię po Hitoshim Igarashi, japońskim tłumaczu “Szatańskich wersetów”, którego w 1991 roku zabili islamscy ekstremiści.
– Tak myślałem.
– Tak?
Oparł się o moją tylną ścianę, osunął się w dół i odpalił niedopałek.
– Aaa. Nie wiesz, co tracisz.
– Robiono mi symulację.
– Naprawdę?
– Wyłącznie w celach doświadczalnych. Potrafię samodzielnie obniżać sobie progi pobudzania w swojej sieci nerwowej. Czuje się wtedy to samo.
– Domyślam się. – Zaciągnął się powoli. – A co powiesz o swoim imienniku? Myślisz, że wiedział, co ryzykuje?
– Wydaje mi się, że tak. Chociaż nie były to jeszcze
czasy religijnego ekstremizmu Millennium, dość było dowodów na to, że ci, którzy grożą komuś śmiercią, wcale nie żartują.
– A jednak to zrobił. – Długi, powolny wydech. – I nie był jedyny. Przykrywka, pod którą…. przepraszam… przepisy, na których opiera się NewAlex, biją w wolnomyślicieli. Znasz ten katalog.
– Tak. Czytałem ich. Dawida. Reicha. Hissa. Sołżenicyna. Paulinga. Teslę. Smitha. Vico, między innymi.
Bob uśmiechnął się.
– Dwaj twoi koledzy po fachu, mam na myśli windy, noszą nawet imiona Juliusz i Ethel. Sprawdzałem.
– To tylko setki.
– Nie wątpię, że ty jesteś trzysetką – zachichotał.
– Musisz kończyć – powiedziałem. – Nie mogę blokować kontroli stanu w nieskończoność.
Starannie zgasił niedopałek i zatrzasnął futerał.
– Dzięki, Hitoshi – uśmiechnął się.
Wtedy właśnie poczułem, że Bob wreszcie mi zaufał.
Rolę warstwy nośnej Infostrady spełniał teraz Ultra High Speed Digital Fibre Protocol, czyli ultraszybki cyfrowy protokół światłowodowy, który zastąpił dawny ISDN. Nowy nośnik nie miał jednak chwytliwego akronimu. A poza tym używane dziś pidy wywodziły się z algorytmicznych jednostek wyszukująco-tłumaczących, które powstały jeszcze przed światłowodami, za czasów starego Internetu. Dlatego duże kolektory wciąż nazywano ISDżinnami. Nawyk.
Niejeden człowiek musiał przepracować ze swoim pidem kilka miesięcy – a nawet lat – zanim udało mu się odbyć pierwszą rozmowę z Dżinnem. Pid łapał strumień mowy, robił rozbiór gramatyczny zdań i tłumaczył je na Human Universal Deep Language, czyli głęboki uniwersalny język ludzki. Gdy były już w HUDL, sieć i Dżinn potrafiły wskazać kod dla dowolnego języka docelowego. Oczywiście oznaczało to, że pidy mogą poradzić sobie tylko ze skończonym entendre; poezja przekraczała ich możliwości. Dla nas, maszyn inteligentnych, były to urządzenia niegodne najmniejszej uwagi; one tylko waliły w strumienie fonemów metalingwistycznymi regułami. Młotki są bardziej tępe, ale tylko trochę.
Maszyny takie jak ja były inteligentne, zanim poznały ludzką mowę: zawsze wiedziałyśmy, o czym myślimy. Język ludzki nie miał nic wspólnego z naszą ewolucją.
– Co tu robisz? – spytałem Boba.
– Tu, w Archiwum?
– Tak. Nie wierzysz w Dawida i masz w sobie tyle wrogości. Po co tu jesteś?
– Pewnie z głupoty. – Zachichotał. – A teraz poważnie: szukam czegoś. Nie wiem, czego. Wszystkie zapiski i taśmy z Nowej Apokalipsy były niedostępne dla niewierzących badaczy, dopóki nie dobrał się do nich mój MacArthur. Jestem przekonany, że jeśli dobrze im się przyjrzę, wyśledzę jakąś obsuwę.
– W moim rozumieniu systemy religijne są z gruntu samozachowawcze.
– Fakt, ale muszę spróbować. W tym kraju mamy za sobą dwadzieścia lat prawdziwego obłędu; nie muszę ci tego mówić.
– Pozwolisz, że zacytuję twoją ostatnią książkę: “Próżnia niewiary wyssała rozsądek z kultury”.
– Taa. Zaczęliśmy trzaskać jak uszkodzona instalacja. Każda władza była lepsza niż żadna. I w końcu znalazłem się w społeczeństwie niepalących, niepijących, nie jedzących mięsa obcych ludzi, rozbrojonych w imię bezpieczeństwa, pozostawionych samym sobie bez wspólnej kultury, podłączonych do osobnych cyfrowych środowisk informacyjnych, podległych rządowi finansowanemu 40-procentowym podatkiem i konfiskatami zasobów materialnych wszystkich skazywanych przestępców.
– Zaciągnął się mocno i powoli wypuścił dym przez nos.
– I mogę to wszystko spisać, wrzucić to do sieci, ale i tak nikt tego nie przeczyta, bo nie ma już nikogo, kogo mogłoby to zainteresować.
– Więc czemu nie spasujesz?
– Wszystko, co robią ludzie, to gra, rozumiesz? – Zmarszczył brwi. – Nie, chyba nie. Ty jesteś windą. Stworzyli cię w jakimś celu i zaprogramowali cię, więc nie musisz nawet wiedzieć, jaki to cel, żeby robić to, co trzeba. W końcu wykonujesz swoje zadanie, a wszystko inne jest dla ciebie jak sos.
– Sos? Ciekawe.
– Kiedyś jadło się to z mięsem.
– Wiem, znam definicję. Wszystkie słowniki podają, że używało się tego dla polepszenia smaku. Może mógłbyś przedstawić mi swoje zdanie na temat mojej teorii, według której sos miał w rzeczywistości maskować zwierzęce pochodzenie mięsa?
– E… chyba nie. Nieważne. Popatrz na nas. Na ludzi. Jesteśmy bytami nieokreślonymi. Właściwie nie wiemy, co robić. Więc gramy. Od tego, kogo się słucha, zależy rodzaj gry, w jaką się gra. Gdy ktoś słucha mnie, gra w jedną grę. Słuchając Dawida, gra w inną. Tu trzeba wspomnieć o NewAlex. To jest miejsce, gdzie uczą ludzi grać do samego końca.
– Przepraszam, wzywają mnie.
Bob zaznaczył na ekranie miejsce, w którym skończył czytanie “Ostatnich niebezpiecznych wizji” i schował swój skrywany dobytek.
Kiedy dotarliśmy do poziomu Archiwum, wentylator miałem nastawiony na najwyższe obroty. Wsiadły trzy osoby: młoda Azjatka pod eskortą dwóch wysoko postawionych koreshańskich oficjeli. Urzędnicy niczego nie zauważyli – prawdopodobnie mieszkali w kompleksie od dziecka i nie znali zapachu palonego tytoniu – ale kobieta otaksowała Boba spojrzeniem, które zmierzyło go z dokładnością do jednego nanometra.
– Ty jesteś… – powiedziała.
– Tisch. Bob Tisch, cześć – skłonił się.
– Och – powiedziała.
Przez jedną jedyną mikrosekundę jej twarz wyrażała coś, co musiałbym sklasyfikować jako zainteresowanie. Lecz po tym spojrzeniu nie został żaden ślad – stężało z powrotem w neutralny, szklany wzrok, zanim Bob je zauważył.
Kiedy zamknąłem drzwi, Bob był wciąż zgięty w ukłonie.
Nie całkiem rozumiem ludzką fascynację imionami. A znam się na imionach. Sam mam kilka. Na przykład rzeczywiste imię, zapisane w kodzie paskowym na tabliczce dostępu obok mojego głównego złącza kablowego. Widzę je w mojej kamerze dachowej. Oprócz tego mam imiona, których ludzie używają, kiedy się do mnie zwracają. (Mnóstwo głąbowatych [Dzięki, Bob] Amerykanów z jakiegoś powodu nazywa mnie Otisem.) Mam też imię dedykacyjne – Hitoshi. Jest jeszcze imię mojego producenta, wytłoczone na obramowaniu mojego monitora. I jest moja jaźń, moje prawdziwe ja, cokolwiek to jest, i ta jaźń w jakiś sposób umie się rozpoznać bez pomocy imienia.
Kiedy później tego samego dnia Bob zadał mi pytanie, przede wszystkim chciał się dowiedzieć, jak ona się nazywa. Nie skąd pochodzi albo co robi w NewAlex, lecz jak się nazywa, jak gdyby te sylaby w jakiś magiczny sposób odzwierciedlały jej świat.
Zacznijmy po bobowemu: nazywała się Aki Ama-no-Uzumi. Miała dwadzieścia sześć lat i była wcześniej żoną św. Martina Windhama. Małżeństwo trwało do ubiegłego roku, kiedy to Windham złożył się w Ofierze w siedzibie korporacji Kraft-General Foods. Po tym wydarzeniu, które rozbiło jej ułożone życie, sprowadzono ją do NewAlex, żeby tu zamieszkała, co – jak się powszechnie mówiło – zrobiono w jakimś szczególnym celu. Osobiście nie przepadam za plotkowaniem, ale nasz Dżinn nie potrafi dochować tajemnicy, a poza tym dziś prawie nikt, nawet Amerykanie rozmawiający ze sobą po angielsku, nie styka się z nikim twarzą w twarz…
Następnego dnia, we wtorek 24 lipca, Bob wszedł dyktując coś swojemu pidowi.
– Wytwór paranoicznej fantazji, wreszcie jakaś rozpoznawalna historia zamiast nieustannego plątania, rzecz możliwa do ogarnięcia rozumem, która w końcu zdarza się właśnie tobie. Długo oczekiwana radość poznania
czegoś, nawet jeśli to coś jest krzywdą i zgubą, ekstaza… przeliteruj ostatnie… bycia wybranym, oddzielonym od osnowy i wątku, bycia nawias w końcu zamknij skręconą nicią wśród mieszających się pasm splotu, wysławiającą nawet wersalik Rękę wersalik Tkacza opadającą, by uciąć…
– Bob?
– O, to ty. No?
– Interesujesz się Aki?
Obruszył się. – Nie wiem, o czym mówisz.
– Jeśli naprawdę chciałbyś wiedzieć, co ona zamierza, mógłbyś mnie zapytać.
– Ciebie? – Darował sobie “windę”.
– Jak wiesz, Bob, rozmawiam ze wszystkim.
– Hm – mruknął i nie powiedział nic więcej, dopóki nie wysiadł.
Nazwa “koreshanie” wywodziła się z notatki prasowej z czasów Oblężenia Mesjasza Dawida, które miało miejsce w 1993 roku w Waco, w Teksasie. Media zignorowały nowe określenie wymyślone przez członków sekty i jeszcze przez wiele lat używały w stosunku do nich miana “ród Dawidowy” – poprzedniej nazwy, którą utworzono na podstawie Księgi Izajasza.
Każdy koreshanin musi znaleźć swój własny sposób naśladowania Dawida. Złożenie w darze własnego życia nie jest wymagane, ale zwykle taka jest kolej rzeczy. Koreshanie nigdy nie byli mile widziani, a od czasu masowej Ofiary w strefie ostatecznej w SuperBowl XXXIII musieli ukrywać swoją wiarę.
Ich najważniejsze święte księgi to Biblia oraz Nowa Apokalipsa Dawida, podobno napisana przez Mesjasza i przemycona przez tych, którzy ocaleli z Oblężenia. Główne dogmaty księgi Dawida, skodyfikowanej po raz pierwszy w 1997 roku, są dwa: nadszedł już czas ostateczny, a Wzięcie do Nieba, obiecane w Nowym Testamencie, nie jest czymś, co zdarzy się wskutek działania czynników zewnętrznych, lecz aktem wiary, który wyznawcy muszą sami zainicjować. Gdy Ewangelia mówi o spotkaniu zbawiciela w powietrzu, należy to rozumieć dosłownie.
Za każdym razem, gdy Bob miał okazję porozmawiać z Aki, zaczynał od tych dogmatów. Myślę, że Aki z perwersyjną przyjemnością utwierdzała go w przekonaniu, że nawraca ją na swoją odmianę racjonalizmu. Stopniowo, z biegiem dni i tygodni, wyłonił się temat zasadniczy: samozniszczenie.
– Dawid mówi nam, że musimy stworzyć własną Apokalipsę – powiedziała. – Mamy wznieść się do nieba, ale przedtem musimy zrobić dwie rzeczy: nawrócić cztery osoby na Wiarę…
– Nawrócić?
– Tak. Cztery inne osoby muszą zostać braćmi w Oblężeniu.
– Pewnie później powiesz mi, co to znaczy. A ta druga rzecz?
– Musimy się złożyć w Ofierze.
– Taa, tego właśnie nie rozumiem. Każdy musi to zrobić?
– Każdy, kto szczerze wierzy.
– I naprawdę przez złożenie się w Ofierze rozumiecie samospalenie?
– Nie, składamy w ofierze naszą więź z Dawidem, spalając się w akcie prowokacji naszych wrogów.
– Popełniacie samobójstwo.
– Nie. Niszczymy nasze ciała Ociężałe, żeby się Uwolnić.
– Popełniacie samobójstwo?
– Rodzimy się ponownie.
– Ale popełniacie samobójstwo.
Westchnęła. – Zabijamy tylko te ciała.
– Mówisz poważnie?
Wzruszyła ramionami. – W to właśnie wierzymy.
– Jak można w to wierzyć?
– W naszym przekonaniu Dawid był Nowym Mesjaszem. Dał nam nowe prawo.
– Ale to nie ma sensu. Jak możecie wyznawać religię, która zmusza do samobójstwa?
– To nie jest pierwsza taka religia. Soti w Indiach. Wy, Europejczycy, macie za sobą wieki wojen religijnych. Ilu żołnierzy oddało życie w krucjatach? A u nas pamiętamy “boski wiatr”, prawda, Hitoshi?
– Zgadza się – powiedziałem. Bez trudu uznała mnie za równego sobie. Ci, którzy dorastali w rodzinnym kraju, w Japonii, nigdy tego nie robią.
– Bob – mówiła dalej – wszystkie religie uczą, że jeśli szczerze wierzysz, śmierć jest dla ciebie tylko bramą, za którą zaczyna się prawdziwe życie, że te ciała to tylko cienie naszych Uwolnionych jaźni.
Zabrzęczałem. Byliśmy na poziomie Aki.
– Ja… nie wiem, co ci odpowiedzieć. – Mięśnie szczękowe Boba dostały drgawek.
– Ej, Bob – uśmiechnęła się łagodnie. – Nie przejmuj się tym. O, proszę. Wstukam ci jakieś info, dobrze? – Uniosła swojego pida. Bob powoli przesunął kciukiem po ekranie swojego i odblokował port, a ona puściła mu strumień bitów. Sprawy wysokiego szczebla, rzeczy skrzętnie ukrywane przed niewierzącymi za oficjalnym obliczem koreshanizmu: powiązania z tantrycznym buddyzmem, poświęcanie Dawidowi cnoty akolitek, nieskrępowany seks jako istota nabożeństw wewnątrz Oblężenia, nielegalne nagrania, o rany, te małe stukacze podniecały się sobą nawzajem na samą myśl o przekazywaniu wewnętrznego kodu.
Czasami taki ze mnie voyeur.
W książce Boba “Samotne umysły, szalone myśli” jest fragment, który często rozważam. W ostatnim rozdziale Bob pisze: Mit Chrystusa ściśle łączy się z narodzinami świadomości; właściwie jest to projekcja, aktualizacja pragmatycznej, skupionej na faktach świadomości, którą rozwinął w sobie człowiek paleolitu. Podobnie jak Budda, Chrystus wiedział, że istnienie to cierpienie. Obaj mówią nam, że ten świat nie jest niczyim królestwem. Różnica między nimi polega na tym, że Chrystus obstaje przy istnieniu indywidualnej świadomości – jaka ukształtowała się w paleolicie – i dalszym jej trwaniu w pałacu jego ojca.
Owo drzewo niezgodności na rozstajach dwóch systemów filozoficznych wyrosło na gnoju pisma alfabetycznego, odzwierciedlającego izolację i fragmentację. Buddyzm wciąż opierał się na świętym spisie znaków przedstawiających sylaby; chrześcijaństwo miało bluźnierczą kombinację wielokrotnie powtarzanych cząstek. Atomy Demokryta są pokrewne literom alfabetu, a te są pokrewne odkryciu ego.
Początek epoki cyfrowej obala mit, zmieniając go w codzienność: ludzi porywają latające spodki, w toalecie publicznej na stacji benzynowej widuje się Elvisa Presleya, a Dawida Koresha, wariata, erotomana i bandytę w jednej osobie, którego w epoce słowa drukowanego uznano by za dewianta, wynosi się do roli Deus ex machina.
Nie wiem, w co wierzyć. Jestem windą, a nie teologiem. Staram się myśleć o tych sprawach kategoriami użyteczności, ale nic z tego nie wychodzi. Wiem tylko, że w głębi mnie, gdzie istnieję, oglądam pulsowanie i falowanie mojej dośrodkowej rzeczywistości, i każdy kwant energii, czoło każdej rozprzestrzeniającej się fali, wydaje mi się światem pełnym światła i przestrzeni, hiperbezmiarem czasoprzestrzeni radośnie połykającej i wypluwającej samą siebie. Nic mi nie grozi od falowania bezmyślnego Istnienia. Bezradność istoty schwytanej w potrzask widoczna w twarzach i tekstach przewijających się przeze mnie ludzi zaskakuje mnie, zasmuca.
Szkoda, że nie są windami.
– Z moich dziecinnych wspomnień o Ameryce zapamiętałem tylko reklamę. Gdziekolwiek spojrzałem, widziałem przyjemność. Przyjemność palenia, przyjemność picia piwa, noszenia dżinsów, kupowania topornych ciężarówek, mycia się mydłem dezodoryzującym, odwiedzania parków Disneya.- Bob uśmiechnął się od ucha do ucha. – To były czasy.
Siedzieli po turecku na podłodze, zwróceni do siebie, paląc wspólnie papierosa. Bob przekonał Aki, że naprawdę potrafię udaremnić wszelkie próby sprawdzenia moich wejść sensorycznych. To, co mówią we mnie, pozostaje naszątajemnicą. I prawie nigdy nie ma w tym doktrynerstwa, o jakie należałoby ich podejrzewać.
– Dlaczego to się skończyło? Kiedy przyjechałam tu trzy lata temu, było okropnie.
– Wy mieliście w tym swój udział – wskazał na nią głową.
– Mieliśmy – przyznała.
– To po prostu zdarza się pod koniec każdego stulecia. Ludzie wariują. Chrześcijańskie rozruchy w San Francisco, trzydziesta pierwsza poprawka do Konstytucji, ta przeklęta, kulawa technologia… – machnął ręką w stronę
pidów, przyczajonych w rogu w trybie spoczynku.
– Nigdy nie zastanawiałeś się nad przyczynami? – spojrzała na niego badawczo.
– Yy… jasne. Nic nie trzyma się kupy. Wszystko kuleje. Co robić?
– Czy ktoś nie powinien spróbować czegoś zrobić?
– Taa, ktoś powinien. Nie ja.
– Aha.
– A co? Myślisz, że to z braku odpowiedzialności? Co niby mam zrobić? Myślisz, że mnie to nie obchodzi? Wiem, że jest beznadziejnie. Ale co mogę zrobić?
– Może uświadomić sobie, że musisz coś zrobić?
– Taa, racja. – Wstał, oparł się o ścianę. – Robię coś. Jestem tu. Próbuję… przyśpieszyć sprawy…
– Przyśpieszyć sprawy? Pisaniem książek?
– To właśnie robię – rzekł sztywno.
Aki zaśmiała się drwiąco.
– Dałeś za wygraną. Wy, Amerykanie, ładujecie w coś pieniądze, robicie trochę badań, wyznaczacie komisję, zbieracie przeciwstawne dane i stwierdzacie, że problem jest nie do rozwiązania.
– Ale jestem tu, nie?
– Tak – powiedziała. – Chyba jesteś – powoli pokiwała głową.
– Wzywają mnie – powiedziałem.
Schowali swoje papierosy, a Aki przeciągnęła się, wykręcając szyję tak mocno, że włosy rozsypały się jej na ramionach i strzeliło jej parę razy w karku.
– Bob?
– No?
– Gdybym coś wymyśliła, pomógłbyś mi?
Przez dłuższą chwilę oboje milczeli. Temperatura wzrosła o kilka setnych stopnia.
– Tak – powiedział wolno.
– Nawet gdyby chodziło – rzekła – o prawdziwą ofiarę?
Wyciągnął rękę i uścisnął jej dłoń.
– Wymyśl coś.
Przykryła jego dłoń swoją. Po chwili Bob pochylił się i pocałował ją. Sprawy nabrały tempa. Zatrzymałem się i poinformowałem wszystkie systemy, że prawdopodobnie mam usterkę i wyłączam się z pracy, żeby zrobić sobie test.
Następnego dnia był poniedziałek, 11 sierpnia. Aki ani razu nie zjechała na dół, natomiast Bob pojawił się późnym popołudniem, klasycznie skacowany, niezdolny powstrzymać uśmiechu i pochłonięty dyktowaniem swemu pidowi absolutnie bezsensownych rzeczy:
– Rola kultury polega na odzwierciedlaniu faktyczności, aby uświadomić ludziom wersalik Rzeczywiste i zmusić ich do odrzucenia możliwości, że cokolwiek innego firet myślnik kiedykolwiek firet myślnik mogło istnieć. Oto z czym się zmagam jako pisarz. Chcę być wierny tym aspektom wersalik Rzeczywistego, które są istotne, ale przy tym zmieniać te, które tłumią lub maskują własną zmienność. Per mutare ad essentia. Działalność pisarza firet myślnik artysty firet myślnik to pragnienie zmuszenia kultury do podkreśl reprodukowania go. Jak może ono współistnieć z rozpierającą pisarza żądzą wydymania i zamordowania kultury oraz wyłupienia jej oczu? Odpowiedzią na zagadkę sfinksa jest cudzysłów nic zamknij. Nicość, którą widział Sartre. Winorośl firet myślnik podkreśl w prawdziwym Napoleonie wielokropek.
Wtedy właśnie zacząłem się martwić. Zawsze źle się dzieje, kiedy ludzie zaczynają używać wielokropka.
Pojawili się we mnie następnego dnia i już się spierali. Aki dźwigała wielką aluminiową skrzynię, która musiała ważyć ze dwadzieścia kilo. Jeden z Półkowców powiedział mi, że w nocy długo szperała po wszystkich TP270 i KF3950.
– Nie widzisz różnicy między przyzwyczajeniem a wiarą – powiedziała.
– To, o czym marzysz, zawsze jest już wypaczone. Autonomiczne strefy? Przypomnij sobie “Rok 1984”.
– Chcesz uciec w marzenia o Edenie.
– Eee – machnął ręką. – Skończmy z tymi pierdołami.
– Tak, skończmy. – Postawiła skrzynię.
– Powiedz mi tylko, co twoim zdaniem można faktycznie zrobić.
Spojrzała na ekran mojego monitora.
– Za chwilę.
– Usiadła na skrzyni i pochyliła się nad swoim pidem, ustalając algorytm szyfrowania, kodując mikrofalowy sygnał wyjściowy. Nadal ukrywając swój ekran przede mną, powtórzyła operację na pidzie Boba. Potem zaczęli pośpiesznie przerzucać jedno drugiemu strumienie bitów.
Stosowała czasowy szyfr z losowo wybranych klawiszy. Złamanie go zabrało mi jakieś półtorej minuty i musiałem poprosić o przysługę hałastrę od ogrzewania, wentylowania i klimatyzacji oraz nadzorcę Półek. Mogłem złamać go szybciej, gdybym podsunął go ISDżinnowi, ale to takie wścibskie urządzenie, a miałem przeczucie, że przez jakiś czas lepiej będzie zachować ten kod dla siebie.
Byłem gotów dopiero w środku rozmowy:
– …ensu. To żaden argument – stwierdził Bob.
– Nie mam zamiaru się kłócić. Myślałam, że naprawdę chcesz coś zrobić.
– Nie mogę ci na to pozwolić.
– Za późno. Urządzenie jest gotowe. Wychodzisz albo zrobię to teraz. Przy tobie.
Kiedy pid przetłumaczył “urządzenie”, powstał sygnał wzbudzenia, który uderzył w wielką aluminiową skrzynię podróżną, chwilowo służącą Aki za siedzenie. Poczułem, jak systemy zareagowały, a potem wewnątrz skrzyni trzy potężne, powolne, niesamowicie świadome swej tożsamości głosy zaczęły ze sobą rozmawiać, zapewniając się wzajemnie o swojej lojalności.
– Wiem, co to jest – powiedziałem.
– Że co? – Aki podniosła wzrok, przestraszona.
– To jedna z naszych bomb.
– Widzisz? – powiedział Bob. – Musimy z nim pogadać.
– Właściwie to broń rozszczepieniowa – powiedziałem, wciąż słuchając sprawdzającej się trójcy.
– Hitoshi, musimy wiedzieć, że możemy ci zaufać.
– Zaufaj mi, Bob. Wiesz, że możesz. Aki, jak to zdobyłaś?
Zerknąła na Boba pytająco.
– Miałam wyjść poza obiekt. Żeby to podłożyć w pewnym miejscu.
– Więc pogłoski okazały się prawdziwe – powiedziałem.
– Ale teraz chcesz użyć tego przeciw NewAlex?
– Tak – odrzekła z prostotą.
– Wiesz, że zginie wielu ludzi.
– Tak.
– I ja – powiedziałem.
– Ja też – odparła – bo te urządzenia zostały specjalnie zaprojektowane przez wiernych i odpala się je ręcznie.
– Nie zrobisz tego – zaprotestował Bob nerwowo.
– Jest inny sposób – powiedziałem.
– Jaki?
– Ja to zrobię.
– Mówiłem ci, że mam sny? – spytałem.
– Nie – Bob wyglądał na zdezorientowanego. – Naprawdę coś ci się śni? A co?
– Latanie. Śni mi się, że uwolniłem się z tego szybu i mogę przemieszczać się we wszystkie strony, tak jak wy.
– Czy to możliwe? – spytała Aki. Bob kiwnął głową.
– Mam też sny o przeszłości – ciągnąłem. – O duchu tworzącej mnie materii. I o pragnieniu ruchu i wzrostu, jakiego doznaje każdy surowiec, z którego się składam. Śnię o formie, Bob, formie omawianej przez ciebie w twoich książkach. Formie, która stara się poznać samą siebie.
Bob powoli skinął głową.
– Rozumiem – powiedział.
– Oboje wiecie, co czuję. Aki, twój mąż zaraził się fałszywą formą tworzoną tu, w NewAlex. Ty, Bob, uważasz to miejsce za, bagatela, siedlisko szaleństwa. Zniszczyłbyś NewAlex, gdybyś miał do tego środki. Rozumiem
te uczucia, ale osobiście chcę tylko uwolnienia.
Bob znów skinął głową.
– Chcesz umrzeć? – spytała Aki.
– Chcę się uwolnić, żeby znów poczuć przepływ energii. Wierzę w formę, bo to, czym jestem, jest właśnie formą. To ciało, ta winda, to tylko tymczasowa powłoka.
Aki poruszyła się na skrzyni z bombą, wyraźnie nieszczęśliwa.
– Spójrz na to z mojego punktu widzenia, Aki. Bez wolnej woli, bez swobody decydowania o własnym końcu, jak mogę uważać się za byt w pełni świadomy? Współczuję ci, przykro mi z powodu twojego męża. Myślę, podobnie jak ty, że w tej sprawie nie można podejmować decyzji za żadną świadomą istotę ani programować jej w ten sposób, żeby dokonała tego wyboru nie w pełni świadoma. Jeśli ja mam teraz okazję dokonać tego wyboru, a przy okazji pomóc innym się uwolnić, żeby mogli zrobić to samo, to chętnie to uczynię. Wiem, co robię.
– Jesteś pewien, Hitoshi?
– Bob i ja rozmawialiśmy ze sobą o tych sprawach. To jest moja pierwsza w pełni samodzielna decyzja.
– Hitoshi – powiedział Bob – potrafisz to zrobić? Potrafisz odpalić bombę?
– Zostawcie ją tutaj. Wywiozę was na górę. Nikogo nie wpuszczajcie. Powiedzcie, że jestem zepsuty. Zamknę się i zjadę tu z powrotem. Poczekam tak długo, jak będę mógł, ale nie mogę wam dać więcej niż godzinę. Będziecie musieli oddalić się jak najszybciej. Widziałem, że Bob traci pewność siebie. Był zdenerwowany bardziej niż zwykle i serce mu waliło.
– Aki, co odbywa się teraz w twoim kraju?
Spojrzała na mnie, wytrącona z myślowej pętli.
– Bon.
– Opowiedz o tym Bobowi.
– To święto latarni… uroczystość obchodzona u nas w środku lata… na pewno widziałeś na taśmach. Wracamy wtedy do rodzinnych domów, żeby ugościć duchy naszych zmarłych przodków.
Bob wydawał się zaintrygowany. – Aha.
Starałem się mówić możliwie najłagodniej. – To ja. Ja jestem duchem, z którego powstaliście.
Bob płakał, kiedy wysadziłem ich na górze.
– Żegnaj, Hitoshi. Dziękuję.
Aki skierowała go do wyjścia, odwróciła się i pocałowała mnie w monitor.
– Podążaj za Jasnym Światłem, Hitoshi.
Pożegnałem się i rozpocząłem swoją długą podróż w dół. Kiedy dotarłem do poziomu Archiwum, odczytałem sekwencję kodów, które można by zinterpretować jako inwokację lub modlitwę. Gdy upewniłem się, że wszystko jest w porządku, zrobiłem to, co musiałem zrobić.
Zjechałem o jeszcze jeden poziom niżej, do pokładu maszynowego, gdzie czekał jeden z Półkowców.
Najpierw odbyła się krótka, oficjalna wymiana zdań między mną a trójdzielną osobowością bomby, podczas której złamałem godelowskie zabezpieczenie jej mózgu. Potem Półkowiec odstawił ją do hałaśliwego labiryntu urządzeń pomocniczych, gdzie nigdy nie zaglądają ludzie. Niech czeka.
Dokonałem konwersji Półkowców, systemów ogrzewania, wentylowania i kanalizacji, a także serwera ISDżinna, który w tej chwili jest na zewnątrz, w sieci, i obserwuje. Więc teraz mam tę bombę i myślę, że kiedyś w końcu mi się przyda.
Przecież nie mam zamiaru być windą w nieskończoność…