Nie wiem, czy potrafię precyzyjnie i dość boleśnie określić ten szlam polskiej polityki, czy zdołam zdjąć blokadę z kultury osobistej
Nie wiem, czy potrafię precyzyjnie i dość boleśnie określić ten szlam polskiej polityki, czy zdołam zdjąć blokadę z kultury osobistej i inteligencji własnej, aby to towarzystwo skutecznie obrzucić łajnem tak, jak oni czynią to na każdym kroku.
Nie wiem, czy jest taka obelgi granica po przekroczeniu której miłość się zaczyna.
Trudno kogoś oceniać, krytykować tym bardziej trudniej podjąć się zadania, które wymieniłem w pierwszym zdaniu teksu.
Drugie, to przerobiona myśl Czesława Miłosza na potrzeby pewnego eksperymentu, którego mam zamiar się podjąć.
Gdybym sięgnął do katalogu słów obraźliwych to zapewne udałoby mi się dobrać stosowne bukiety i mógłbym obdarować nimi persony, które podchodzą w potocznej nazwie za osoby publiczne zajmujące się polityką i posiadające status polityka.
Ale, czy posiadanie dokumentu jest jednoznaczne z umiejętnością, wiedzą i odpowiednią kulturą? Zapewniam, że nie.
Kultura pracy obowiązuje prawie we wszystkich zawodach i zajęciach wykonywanych przez człowieka. Ilość wypadków przy pracy dobitnie świadczy, że owa kultura (nieprzestrzeganie przepisów i łamanie zasad) wygląda raczej szaro-buro, a nawet powiedziałbym, że jest mocno osadzona w realiach widocznego uszczerbku na zdrowiu, trwałego kalectwa i, co najsmutniejsze, spowita kirem po licznych zejściach.
Pesymista to nie nikt inny jak dobrze poinformowany optymista. Powyższe zdanie jest jak najbardziej trafne i dobitnie ukazujące stan rzeczywisty. Kontynuując ową myśl wypada mi dodać, że i ja kiedyś byłem optymistą, ale czas tak jakoś niepostrzeżenie bokiem przeszedł, że zapatrzony w barwy jesieni nie zauważyłem istotnej liczby, tej w kalendarzu i tej kryjącej się pod znanym skądinąd skrótem PESEL.
Kartkę z kalendarza zerwałem i położyłem na nią swój dowód, a prosty zabieg arytmetyczny utwierdził mnie w przekonaniu, że to już pora, że czas właściwy, a może nawet najwyższy.
Kiedy sobie przypomnę swój optymizm i z tamtego okresu, pardon, wychodek z czytelnią na gwoździu i zderzę z nim stan rzeczywisty, czyli owe dziś, to z tej niezwykłej kontestacji nachodzi mnie przekonanie, że dziś jest o tyle lepiej, że można się podetrzeć czterema warstwami twardego drewna poddanemu efektowi celulozy oraz kupić jakiś porządny gwóźdź i powiesić na nim to czym ludzi mamią dziennikarze-kamerdynerzy.
Tutaj, w relacji słowa pisanego, mimo upływu czasu nic specjalnie się zmieniło, a jeżeli już to zaledwie daty, nazwiska i powiększył się nam znacząco salon, dobitniej rzecz ujmując speluna wytwornych ćpunów, prostytutek uchodzących za gwiazdy, lesbijek, pedałów (jeśli komuś nie podoba się bezpośredniość przekazu, to niech się umówi na randkę z Biedroniem jego sprawa, nie moja dupa.) i inny kwiat rynsztoku zdrenowany i skanalizowany przez właściwe służby.
Wychodzi na to, że o ile w tamtych złotych czasach wychodków podcierało się trybuną ludu – organ założycielski PZPR, i pozostałości z procesu trawienia lądowały razem z całym związkiem sowieckim w otworze na owe resztki, to dziś ryzyko jest o wiele większe – można się zarazić jakimś świństwem i na przykład wpaść na pomysł by zostać gwiazdą w owej spelunie, lobbystą, posłem, czy nawet senatorem.
No, i w ten dość zawiły, być może nawet karkołomny sposób udało mi się przebrnąć przez zapętlenie myśli do tego miejsca, gdzie w dwóch zdaniach postaram się rozwinąć sens ukryty w tytule.
Patrząc na ten świat zupełnie inny niż ten z moich snów, lektur oraz filmów z pogranicza scence fiction, dochodzę do wniosku, że my, albo gonimy polski socjalizm z czasów istnienia mojej poprzedniej ojczyzny – PRL, albo nigdy tak naprawdę nie wyszyliśmy z realizmu tamtego stanu.
Tak jak wtedy, podobnie dziś, wszystko podporządkowane jest manifestom, apelom, rocznicom i na pamięć wkuwamy życiorysy podsuwanych nam idoli – jesteśmy poddani procesowi zgubnej socjalizacji, bo z nauką i wychowaniem ów proces nie ma wiele wspólnego, chyba że za naukę przyjmiemy tresurę.