Pan Ignacy Lajkonik oparł się o ścianę stodoły i usiłował złapać oddech. Nic dziwnego, siedzący tryb życia i praca przed komputerem sprawiły, że szybki sprint był dla niego dużym wysiłkiem, a tym razem sprint był wysoce wskazanym sposobem, by opuścić miejsce dotychczasowego pobytu. Który z Czytelników chciałby zostać i stawić czoła grupie rozwścieczonych Kaszubów? Bo pan Ignacy na pewno nie.
Stał teraz i dyszał, dziwiąc się zarazem samemu sobie. Co go podkusiło, żeby pod koniec września, w samym środku urlopu w sercu Kaszub, kiedy pobliski las cały stał już w złocie, bo nie w zieleniach przecież, zamiast chodzić na spacery albo jeździć na rowerze, zacząć z miejscowymi dyskusję na tematy językowe? Było trzymać język za zębami, strofował sam siebie, a nie kłapać, co ślina przyniesie. Zresztą nie było to znowu takie kłapanie, o nie, nawet dość rozsądne rozważania. Kłopot w tym, że Kaszubi są bardzo przywiązani tak do języka, jak i tradycji, a na punkcie swojej tożsamości bywają niezwykle drażliwi.
Dlatego pan Lajkonik musiał salwować się ucieczką z kaszubskiej karczmy. W innych okolicznościach jej wystrój sprawiłby mu zapewne sporą satysfakcję estetyczną, jako że właściciele ze smakiem wypełnili ją przedmiotami codziennego użytku, pozbieranymi za bezcen po okolicznych wsiach, kiedy jeszcze ceny zabytkowych (czy też po prostu starych) mebli i sprzętu gospodarstwa domowego nie osiągnęły pułapu drenującego ponad miarę portfel. Od tamtej pory wszakże miejscowi zauważyli popyt na stare maglownice, kredensy, czy nawet pasterskie piszczałki, i uznali, że warto z tego popytu skorzystać.
W związku z tym osobom mniej zamożnym pozostały do nabycia standardowe pamiątki z regionu: deszczułki z wypisanym tekstem popularnej kaszubskiej piosenki "To je krôtczé, to je dłudzé", miniaturki burczybasów i diabelskich skrzypiec, czy też nalepki na samochody z literami CSB, lub proporczyki z godłem – czarnym gryfem na żółtym tle. Właśnie to godło, wiszące na poczesnym miejscu, oczywiście nie jakiś tam nadruk, ale kunsztownie, ręcznie wyszywane, stało się zarzewiem konfliktu.
Co mnie podkusiło, myślał ponuro pan Ignacy, żeby się wymądrzać? Tak przy wszystkich? To zakrawa na grecką tragedię, w której okazałem hybris i niewiele brakowało, by lokalni bogowie surowo mnie za to ukarali. "Gryf", no i dobrze, niech sobie będzie gryf, piękne słowo, europejskie, z bogatą historią i skojarzeniami. Ale nie, pokręcił głową, ja musiałem kręcić nosem, że to nie nasze, nie polskie! Że dla takiego stwora z głową orła i ciałem lwa powinno się znaleźć inną nazwę, lepiej opisującą jego kształt. O, choćby na przykład "orlew" – krótkie, celne i od razu wszyscy rozumieją, o co chodzi.
Może i wszyscy, ale na pewno nie w tej karczmie. Tutaj w reakcji na perorę pana Lajkonika gwar ucichł, a znad stołów podniosły się wrogie spojrzenia. Barman wyczuł snadź nastrój, bo mruknął pod nosem: "Wkurzyłeś pan miejscowych, radzę się ulotnić…", a pan Ignacy, urwawszy wpół słowa rozważania, czy może lepszy byłby "lworzeł", rozejrzał się wokoło i pospiesznie opuścił lokal. W samą porę – ledwie trzasnęły solidne drewniane dźwierza, puścił się biegiem i miał już ładne kilkaset metrów przewagi, kiedy z karczmy wyłoniła się gniewnie pohukująca grupa. Pan Lajkonik biegł więc dalej, aż dotarł do opuszczonego gospodarstwa tuż pod lasem. Tu uznał, że musi odpocząć, i skręcił na podwórko, a z niego – do stojącej otworem stodoły.
Stąd obserwował przez szpary w drewnianych ścianach, jak ścigający go tłum przechodzi mimo, kierując się do lasu. Najwyraźniej ktoś uznał, że pan Ignacy mieszka na osiedlu letniskowych domków, leżącym może z półtora kilometra za lasem i teraz miejscowi postanowili udać się tam i zażądać satysfakcji. Albo i gorzej, pomyślał zaniepokojony pan Lajkonik. Odwrócił się w kierunku wyjścia i wtedy coś potężnie błysnęło.
Trzask.
– Panie Ignacy kochany! – ogrodnik, pan Bonifacy, promieniał życzliwością – jakże się cieszę, że znalazł pan dla mnie czas!
Pan Lajkonik rozglądał się z ciekawością po otoczeniu. A było na co patrzeć: po obu stronach ogrodowej alejki stały rzędy wysokich szklarni, w których rosły krzaki pomidorów, pięły się jakieś pnącza, a gdzieniegdzie na wysokich regałach piętrzyły się baterie doniczek z sadzonkami. W głębi, na końcu alejki stał nieduży, skromny domek, a przed szklarniami na żwirowym parkingu stało kilka dostawczych samochodów. Każdy z nich miał na burcie logo, przedstawiające piękne, dojrzałe jabłko.
– Oj, a nie miał pan z tym problemu? Amerykańscy prawnicy urządzają ostatnio na całym świecie prawdziwe polowania na firmy, które używają jabłka jako znaku towarowego – zatroszczył się pan Ignacy. Gospodarz tylko się uśmiechnął – A wie pan, kochany panie, że mieliśmy. Ale niedługo… – Nie może być, znalazł pan na nich sposób? – autentycznie zdziwił się pan Lajkonik. – Czy ja wiem? – uśmiech pana Bonifacego stał się jeszcze szerszy – proszę sobie wyobrazić, że – nie wiem, jakim cudem – do koperty z pismem odpowiadającym na ich żądania dostał się pyłek chichrawki uporczywej, ridensium pertinax. Zadzwoniliśmy tam następnego dnia po doręczeniu i patrz pan, nikt nie odbierał, tylko automatyczna sekretarka, a i ta ledwie powstrzymywała się od śmiechu. I tak przez tydzień. Więcej pism nie było, ha ha ha! Pan Ignacy przez chwilę myślał, że to efekt działania chichrawki, ale po chwili zrozumiał, że nie, i przyłączył się do swobodnego rechotu gospodarza.
– Ale my tu gadu gadu, a tam robota czeka – zatarł ręce pan Bonifacy, po czym uprzejmym gestem wskazał gościowi drogę. Wąski, niepozorny chodniczek wiódł krętą trasą pomiędzy szklarniami, szopami i praczami, co jakiś czas dla niepoznaki pojawiały się zbijające z tropu i z trasy drogowskazy, prowadzące na boki: "Tędy!", "Do głównego duktu", "Teraz tutaj", a na sam koniec przechodziło się przez furtkę z tabliczką: "Główny skład obornika". – To dla zmylenia szpiegów – uprzedził pytania pana Lajkonika gospodarz i otworzył kluczem, pieczołowicie wybranym spośród tuzina podobnych, drzwiczki wyjątkowo małe i wąskie. Przeszli przez nie…
I oto oczom pana Ignacego ukazało się wysokie rusztowanie, na którym rozpięte były grube, zielone łodygi, a z nich, na różnych wysokościach, zwisały wielkie, żółte i pomarańczowe dynie. W sumie wyglądało to jak sala przygotowana na imprezę pod lampionami, z tą różnicą, że rusztowanie kołysało się i niebezpiecznie trzeszczało. – Panie Bonifacy, to ma być ten nowy, wspaniały pomysł? Nie wygląda to za dobrze… – wyraził swoje obawy pan Lajkonik. – Z początku myśleliśmy, żeby sprzedawać je jako gatunek idealnie nadający się do zbierania maszynowego – zahuczał gdzieś z boku głos gospodarza – rozumie pan, dołem jedzie ciągnik z przyczepą, a od góry tylko odpowiednia piła obcina owoce… Ale tego muszą ludzie pilnować, a wtedy koszty się robią nie-o-pła-cal-ne. Nawet kaski dla budowlańców nie wytrzymywały.
– Może wojskowe hełmy z kevlaru? – poddał pan Ignacy. – A, może i tak, ale wiesz pan, ile to kosztuje? – żachnął się ogrodnik, wyłaniając się zza zielonej ściany pnączy. – Już mieliśmy zaorać tę grządkę, ale wpadłem na taki pomysł… – tu nachylił się do ucha pana Lajkonika i zaczął naszeptywać. – Eee… Myśli pan? – popatrzył sceptycznie pan Ignacy – bo mnie się wydaje, że hasło "Posadź nasze dynie w ogródku teściowej" nie chwyci.
W tej chwili dynia jakieś pięć metrów nad głową pana Lajkonika stwierdziła, że bardziej dojrzała już nie będzie.
Łup!
– Szanowny panie, sprawa jest jasna – pan Lajkonik wstał zza biurka i, zdenerwowany, zaczął krążyć wokół pokoju – mamy do czynienia z ordynarnym oszustwem!
– A czemu? – zdziwił się jego rozmówca.
– Panie Modeście, no jak to? Nie widzi pan, co jest grane? Chcą, żeby pan sprzedawał ten szajs, a jeżeli pan sprzeda więcej niż konkurencja, to…
– Ano tak – podrapał się po głowie pan Modest, właściciel straganu na bazarku i ulubiony dostawca owocowo-warzywny pana Ignacego, siedzący aktualnie w gabinecie tego ostatniego na miękkim krześle. – To mogę wygrać wycieczkę do Wenecji, z zakwaterowaniem i pełnym wyżywieniem.
– Od razu widać, że w tym musi być jakiś haczyk! – zżymał się pan Lajkonik. – Od kiedy to za sprzedaż miodu oferują takie premie? I co to w ogóle za miód?
– No tak jak pan widzi na słoiku – pan Modest mało kulturalnie, ale za to nie pozostawiając cienia wątpliwości, pokazał palcem. – Lipowy.
– Wie pan co, otwórzmy ten słoik – zdecydował pan Ignacy – i spróbujemy, a jakby wypłynęła kwestia kosztów to umówmy się, że ja to od pana kupiłem, zgoda?
Pięć minut później obaj krzywili się z niesmakiem. – Fuj, co to w ogóle jest? – denerwował się straganiarz. – Po mojemu, proszę pana, woda z jakimiś parszywymi dodatkami, cukrem, aromatem i pewnie jakimiś zagęszczaczami – ocenił pan Lajkonik. – Dobrze, że przyszedł pan z tym do mnie. Zobaczmy, co tu na etykiecie napisali… Po chwili potrząsał już głową z niechętnym uznaniem. – Mistrzowskie. Karygodne, skandaliczne i oszukańcze, ale w swojej kategorii – mistrzowskie. Proszę spojrzeć, widzi pan tę nazwę?
– A widzę. "Miód lipowy" – przeczytał pan Modest.
– Niee, panie szanowny – uśmiechnął się triumfalnie pan Ignacy – jak pan popatrzy z bliska, widać, że to nie jest litera "o", tylko stylizowane "a" z ledwie zaznaczoną laseczką. Wszystko rozbija się o krój pisma, o czcionkę, rozumie pan?
– Nie rozumiem – przyznał jego rozmówca – To co to ma być? Miód… lipawy? Nie ma czegoś takiego!
– Ma pan rację, nie ma. To znaczy jest, w tym słoiku. I nawet rozumiem, o co chodziło producentom: to jest produkt niepełnowartościowy, tak jak w chemii, słyszał pan może? Miód lipowy i lipawy – jak kwas siarkowy i siarkawy na ten przykład. Już sama nazwa to mówi!
Pan Modest wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki dużą chustkę i wytarł spocone ze zdenerwowania czoło. – I ja miałem to sprzedawać – mruknął, rozgoryczony.
– A co to panu wypadło? – zainteresował się pan Lajkonik. – A to… to umowa, co ją miałem podpisać, że zgadzam się na warunki promocji – machnął ręką straganiarz. – Może mi pan ją pokazać? Pan Ignacy otworzył szufladę i wyjął wielką lupę. Przez dłuższą chwilę studiował dokument, po czym uśmiechnął się z przekąsem. – Dobrze, że pan jeszcze tego nie zrobił – zwrócił się do pana Modesta – wie pan, co tam jest napisane drobnym druczkiem o wycieczce? Przeczytam panu: "Zakwaterowanie i wyżywienie w ośrodku 'Kujawianka' w Gąsawie. W programie: przejazd kolejką wąskotorową z Wenecji do Biskupina, zwiedzanie rekonstrukcji grodziska i rejs wycieczkowy po jeziorze Żnińskim."
W tym momencie zadzwonił telefon.
Drrrrrrńńń!!!
– Dzień dobry, szanowny Autorze – głos z taśmy ociekał niebezpieczną słodyczą. – Mówi pani Chandra. Pan się świetnie orientuje, KTÓRA Chandra, a oboje doskonale wiemy, że pan tam jest, tylko nie podnosi pan słuchawki. Wszystko jedno, i tak pan tego wysłucha. Do rzeczy: rozumiem, że zaczyna się jesień i sezon grypowy. Rozumiem, że pana muza nie jest w stanie pełnić swoich obowiązków. Ale jak mi pan, do licha, jeszcze raz zatrudni z agencji pracy tymczasowej muzę z ADHD, to przyjadę tam do pana i będzie pan miał ze mną do czynienia. A tego, proszę mi wierzyć, pan nie chce, oj nie! A teraz – mówiąca zawiesiła głos – idziemy z Ignacym na spacer, na którym nie będzie, słyszy pan, NIE BĘDZIE ani żądnych krwi tłumów, ani spadających dyń, a kiedy skończymy spacerować, wszystko wróci do normy. Rozumiemy się?
Klucz zachrobotał w zamku.
Pani Chandra z panem Ignacym wytarli buty i weszli do środka. Na stole stała taca z ciasteczkami i dwoma kubkami parującej herbaty, a pod ścianą – wielki bukiet jesiennych, ozdobnych słoneczników. Tak dla przypomnienia. Cały pokój oświetlały promienie zachodzącego na pomarańczowo słońca, które przypominało wielką dy… Które w sumie wyglądało, jakby ktoś powrzucał do niego wszystkie słoneczne dni, mocno zamieszał i postawił nad horyzontem.
______________
Tekst chroniony prawem autorskim (wszystkie części cyklu o p. Lajkoniku). Opublikowany w witrynie www.kontrowersje.net oraz na blogu madagaskar08.pl . Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i przedruk tylko za zgodą autora.
Pan
Lajkonik ma dobre oko. Ja byłam przekonana, że w sklepach ogólnie dostępny jest cukier waniliowy. Tymczasem stosunkowo niedawno ktoś mnie uświadomił, że w sprzedaży jest całkiem co innego. A wystarczyło się wczytać.
Ps. Chciałam zmniejszyć ten obrazek by nie był taki wielki ale się nie udało.
Obrazek może być, jaki jest.
Przynajmniej dobrze widać napis 😉 Podobnie z masłem, co to ma często-gęsto napisane tylko coś w stylu “osełka góralska” albo inną ładnie brzmiącą nazwę, ale dopiero trzeba się wczytać w skład, żeby zauważyć zawartość tłuszczy roślinnych, a zwierzęcych mniej, albo w ogóle poniżej 82%.
To fakt.
Teraz bije waniliną po oczach. Prawda też co do masła. I schudło mu się, bo waży teraz 200 g a nie jak kiedyś 250 g. Nie jestem pewna czy zmniejszyli jendocześnie cenę, ale pewnie nie. Jesteśmy jak te dojne krowy.
może być taki albo taki
Ten cukier musi się tak nazywać, bo nie jest robiony z wanilii, a jedynie zawiera syntetyczny ersatz- wanilinę. Kiedyś faktycznie był z wanilią i nazywał się wówczas waniliowy.
Pan
Lajkonik ma dobre oko. Ja byłam przekonana, że w sklepach ogólnie dostępny jest cukier waniliowy. Tymczasem stosunkowo niedawno ktoś mnie uświadomił, że w sprzedaży jest całkiem co innego. A wystarczyło się wczytać.
Ps. Chciałam zmniejszyć ten obrazek by nie był taki wielki ale się nie udało.
Obrazek może być, jaki jest.
Przynajmniej dobrze widać napis 😉 Podobnie z masłem, co to ma często-gęsto napisane tylko coś w stylu “osełka góralska” albo inną ładnie brzmiącą nazwę, ale dopiero trzeba się wczytać w skład, żeby zauważyć zawartość tłuszczy roślinnych, a zwierzęcych mniej, albo w ogóle poniżej 82%.
To fakt.
Teraz bije waniliną po oczach. Prawda też co do masła. I schudło mu się, bo waży teraz 200 g a nie jak kiedyś 250 g. Nie jestem pewna czy zmniejszyli jendocześnie cenę, ale pewnie nie. Jesteśmy jak te dojne krowy.
może być taki albo taki
Ten cukier musi się tak nazywać, bo nie jest robiony z wanilii, a jedynie zawiera syntetyczny ersatz- wanilinę. Kiedyś faktycznie był z wanilią i nazywał się wówczas waniliowy.
Bardzo dziękuję
za wyprostowanie kłopotu z książką, ktokolwiek to zrobił : )))
Bardzo dziękuję
za wyprostowanie kłopotu z książką, ktokolwiek to zrobił : )))
postulat 22
Pan Lajkonik to o niczym jak tylko o kwiatach, ogrodnictwie, warzywnictwie i o jedzeniu myśli. Mógłby bardziej zając się panią Chandrą w którymś odcinku.
Panią Chandrą
to on się zajmuję między odcinkami najczęściej : )))
postulat 22
Pan Lajkonik to o niczym jak tylko o kwiatach, ogrodnictwie, warzywnictwie i o jedzeniu myśli. Mógłby bardziej zając się panią Chandrą w którymś odcinku.
Panią Chandrą
to on się zajmuję między odcinkami najczęściej : )))