6 lutego wysłałem całą część I, właściwie nie ma w niej NIC co można uznać za atak na linię
6 lutego wysłałem całą część I, właściwie nie ma w niej NIC co można uznać za atak na linię, kompletnie NIC, momentami jest nawet przeciwnie, po linii. Jest za to coś innego, jest wyważony ton, spokój, rozkład akcentów, żadnego epatowania, łagodny, prawie szept. Nic wspólnego część I nie ma z wyrwanymi z kontekstu wcześniejszymi fragmentami, oczywiście jeśli brać pod uwagę treść, ponieważ wszystko komponuje się w całość i te epatujące kawałki również. Nastąpiła cisza na kilka dni, co dotąd się nie zdarzało, odpowiedzi były natychmiast zazwyczaj mieściły się w 24h. Po kilku dniach pytam o losy mojej przesyłki:
Witam,
Przesłałem Panu większy materiał i niestety nie otrzymałem potwierdzenia. Nie chciałbym się naprzykrzać, ale wiem, że z pocztą mailową różnie bywa, dlatego proszę tylko o potwierdzenie, że tekst dotarł. Dziękuję.
Pozdrawiam
Piotr
Odpowiedź zdawkowa, jak nigdy dotąd, ale przesłana natychmiast:
Dotarł – dziękuję.
Maciej Gablankowski
Redaktor serii
Historia, Biznes, Literatura popularnonaukowa
__________________
Wydawnictwo ZNAK
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
tel.: (48 12) 61 99 500
tel. bezp.: (48 12) 61 99 520,
fax: (48 12) 61 99 502
Od tej chwili nie mam już żadnych złudzeń i 13 lutego wysyłam całość, z wyraźną informacją, że książka jest nie po linii, do tego podałem dane: adres, imię, nazwisko telefon. Od tego dnia Pan Gablankowski nie odezwał się ani razu, przepadł, zginął. padła mu sieć, zepsuł się samochód, zapomniał PiN do karty SIM. Dla pewności powinienem wytrzymać jeszcze z tydzień, ale nie mam czasu i ochoty na dalszą zabawę. Poniżej wklejam dwa fragmenty z części II i części III i to już koniec mojej przygody z wydawnictwem Znak, wkrótce książka do nabycia tylko na Portalu, w zawrotnej cenie 100 PLN, która być może pozwoli mi na wydanie książki drukiem. Oprócz zawrotnej ceny posuwam się w bezczelności znacznie dalej, prosiłbym nieszczęśników nabywających powieść o nadesłanie recenzji i w tym momencie powiem coś niewyobrażalnego i nie przystającego do mojej kabotyńskiej osoby, zależy mi na szczerej ocenie, z którą w żaden sposób nie będę polemizował, takie jest prawo Czytelnika. Mimo wysiłku, mojego i jeszcze dwu osób, książka zapewne posiada jeszcze niedoskonałości redakcyjne, czy nawet zwykłe literówki, takie informacje będą również bardzo cenne. Zdaję sobie sprawę, że podobna prezentacja nie zachęca do zakupu, ale dla równowagi pragnę zapewnić, że te fragmenty, które wkleiłem nie są tym co najlepsze w książce, najlepsze nie moim zdaniem, zdaniem kilku czytelników. Te fragmenty właściwie są tłem i rysem co najwyżej. Cała przygoda ze Znakiem w żaden sposób mnie nie deprymuje, przeciwnie, kto przeczyta książkę ten będzie wiedział dlaczego. Mam też ofertę specjalną, ponieważ zdaję sobie sprawę, że wszyscy cienko popierdujemy finansowo jako bobry w zimnej wodzie, każdy komu cena jest gwałtem na domowym budżecie może nabyć książkę w cenie 50 PLN. Pozostawiam Waszej ocenie i kalkulacji cenę i bardzo proszę, aby podchodzić do tego bez najmniejszych oporów, realnie patrząc na własne możliwości finansowe, sam nabyłbym książkę w cenie 50PLN, kilka lat temu 100 nie robiłoby na mnie wrażenia, taki wóz i takie pod wozem. Tak czy inaczej cena jest absurdalna, ale jej wielkość to połączenie działalności Portalu i dość brawurowe ambicje związana z samo-wydaniem.
Fragment części II
Jak dotąd tylko Chętkiemu się zebrało, poza tym kierowca Litmanowicza był nierozgarnięty, ale nie był byle kto. Został kierowcą pułkownika, dlatego musiał być kimś ważnym dla pułkownika. Głupi, ale ważny, należało się z takimi kierowcami liczyć. Nikt tego głośno nie mówił, jednak dało się słyszeć, że jest protegowanym Litmanowicza albo nawet dalszą rodziną po sierpie.
– Już jedziemy, rozkaz!
Suchy chorąży usłyszał o ważnym towarzyszu i natychmiast zapomniał o lojalności wobec Litmanowicza, w pośpiechu zabrał się za uruchamianie wozu. Silnik zagrzechotał, samochodem szarpnęło w tył.
– Kurwa – syknął pod nosem szofer i na tyle głośno, że pasażer bez trudu usłyszał zwyczajowy komentarz kierowców, którzy odpalają samochód na wstecznym biegu. Poprawił się błyskawicznie, zwolnił bieg, a silnik zrewanżował się posłuszeństwem.
Przejazd z sądu na Mokotów zajął znacznie mniej czasu, niż wyznaczył Minz. Jerzy po raz pierwszy zobaczył ten słynny budynek na Mokotowie. Robił wrażenie ponurego bunkra, obwarowanego płotem, bardziej przypominającym mur, na który nałożono zasieki. Kierowca stanął kilkanaście metrów przed główną bramą aresztu. Wykonał swoje zadanie i dziwił się teraz, że Jerzy nie wysiada z samochodu.
– Jesteśmy na miejscu – powiedział kierowca, odwracając kości.
– Tak, jesteśmy. Muszę tu zaczekać, wyjdę nogi rozprostować.
Nie znał zupełnie tego miejsca zbudowanego z przygnębiającym rozmachem, nie wiedział gdzie się udać, co ma ze sobą począć. Postanowił, że naprędce wymyślona historyjka, jaką sprzedał kierowcy, będzie najlepszym rozwiązaniem. Poczeka na Minza, a ten już będzie wiedział, gdzie iść, on tu jest jak u rodziny albo i u siebie. Tylko czy jest dobrym pomysłem spacerować przed murami aresztu? Rzecz wyglądała bardzo osobliwie, na tyle, że porucznik postanowił wrócić do samochodu i tam realizować swój plan.
– Poczekamy – rzucił do kierowcy. Zamknął drzwi i nastało długie milczenie, obaj czuli się nieswojo.
– Za wcześnie? – spytał w końcu chorąży.
– Trochę za wcześnie, poczekamy. Lepiej, że wcześniej, nie lubię się spóźniać – odpowiedział okrągłymi słowami i znów zapadła cisza.
Upłynęło kilka minut, zanim podjechał pierwszy samochód, Jerzy poderwał się z kanapy, jednak po chwili zrozumiał, że złapał się na fałszywy alarm. Rozglądał się nerwowo po samochodzie, szukał jakiegoś miejsca dla siebie, gdzie mógłby się zaszyć. Obecność głupkowatego kierowcy sprawiała, że w samochodzie takiego miejsca znaleźć się nie dało, musiał, przynajmniej wzrokiem i myślami, wyjść na zewnątrz. Musiał, to celne słowo, idealnie oddające okoliczności, ponieważ na zewnątrz czekały tylko szare, odrapane mury ponurego bunkra, udającego budynek.
Dzień był paskudny, kolorami i klimatem przypominał budynek, przed którym stał samochód, zbierało się na deszcz i tak przez cały dzień się zbierało. Jerzy próbował przebić wzrokiem mur ogrodzenia, ale szybko zrozumiał, że nie chce zbyt wcześnie zobaczyć, co się tam dzieje i znajduje. Po chodniku chodziły jakieś kobiety, jedna starsza, przygarbiona, ubrana na czarno, pomarszczona, zrezygnowana twarz. Druga młodsza, zmęczona, zdenerwowana, ale już nie przerażona, wyczekująca jakiegokolwiek rozstrzygnięcia. Kobiety krążyły po chodniku, każda swoim krokiem i ścieżką, mimo to od razu dało się rozpoznać, że są razem, nie były do siebie podobne, może nie były spokrewnione, ale przyszły tu razem i w jednym celu. Tak wyglądały. Jerzy zastanawiał się, po co przyszły? Czego szukały w tym ponurym miejscu w taką parszywą pogodę? Po co tu przychodzić, jeśli nie musi się czekać na Minza? Nie znalazł odpowiedzi i dlatego kobiety zaczęły go drażnić swoją głupotą, bo jak inaczej nazwać towarzyskie spotkanie przed murami bunkra.
– W samochodzie głupi kierowca, na zewnątrz głupie baby – ocenił brutalnie miejsca i towarzystwo.
Do kobiet przybiegł chłopiec, nie wiadomo skąd się wziął, Jerzy przegapił ten moment, odwrócił na chwilę głowę w drugą stronę, a gdy wrócił w obserwowany punkt, dziecko było już przy młodszej kobiecie. Chłopiec nie miał więcej niż 7 lat, szarpał kobietę za spódnicę, za pierwszym i drugim szarpnięciem otrzymał łagodną odpowiedź. Kobieta pochyliła się nad dzieckiem i tłumaczyła cierpliwie, po czym pośliniła palec i przetarła policzek dziecka. Chłopiec wzdrygnął się i obrócił na pięcie, by za chwilę znów szarpnąć spódnicę i zamiast odpowiedzi dostał klapsa. W złości kopnął kamień i nieszczęśliwie trafił pod nogi starszej pani, za ten czyn dostał już solidny cios w ucho. Starsza kobieta podeszła do obojga, chłopca pogładziła po głowie, młodszą kobietę ogarnęła wyrozumiałym i proszącym o wyrozumiałość spojrzeniem.
Tę scenę Jerzy widział wyraźnie, rozegrała się prawie przed samą szybą samochodu. Widział twarze całej trójki, widział oczy, wszystkie oczy w jednej chwili spojrzały przez szybę samochodu. Oczy pytały. Jerzy nie wiedział, o co pytały i dlaczego akurat jego? Odwrócił głowę i przesiadł się na środek kanapy, dopiero wówczas połączył potrójne spojrzenie z tym, co widział w oczach starego Klimaszki, w oczach sąsiadki i tego chłopca w bramie. Zrozumiał, po co ci ludzie tu przyszli. O co pytali i dlaczego pytali asesora w randze porucznika? Dlaczego pytali Jerzego Gdulę?
Fragment części III
Redaktor Korzun miał też inną cechę charakteru, która u redaktorów tej rangi zdarzała się rzadko. Redaktor w początkującym filmowcu umiał dostrzec talent, nawet zdolniejszego od siebie i w początkującym prezenterze zdecydowanie bardziej telewizyjną twarz niż twarz redaktora Korzuna, która i w radiu potrafiła wzbudzić politowanie. Na zewnątrz niczym się nie przejmował, w środku miał swoje problemy. Wszystko, co strachliwe w środku i charakterystyczne na zewnątrz, było podporządkowane jednej życiowej myśli. Redaktor miał nadzwyczaj proste i skuteczne motto, przekonał sam siebie, że: „Nie chodzi o to, żeby nie być czarnuchem, chodzi o to, żeby być akceptowanym przez białych”.
Ryszard Korzun umiał dostrzec zdolniejszych od siebie, umiał też rozpoznać białych i żeby się nie odróżniać, tym samym nie narażać białym, chował tę wyjątkową umiejętność dla siebie. Zapewne cicha zdolność do samokrytyki była wynikiem nieudanej walki z kompleksami, w każdym razie w środku Korzun był czarnuchem, na zewnątrz szukał akceptacji białych. Większość redaktorów, jak tylko otrzymywała bezpieczną redaktorską pozycję, zapominała jak wygląda, jak mówi, gdzie się wychowała i jaką miała średnią na maturalnym świadectwie. Ryszard Korzun nie zapomniał, wykazując tym samym cechy ludzkie, to był ludzki, centrowy redaktor. Do ludzkiego redaktora przyszła zdolniejsza, ładniejsza i młodsza koleżanka po fachu – Kaśka oryginalnej urody. Nie znaczy powalającej, jak pudrowana okładka żurnala, wręcz przeciwnie. Uroda Katarzyny zaskakiwała, poukładana w oryginalną kompozycję, wymykała się typom kobiecej urody. Słusznych rozmiarów nos, nie mógł być inny, Kaśka miała nosa, nie tylko zawodowego, przeczucie rzadko ją zwodziło. Gęsta oprawa ciepłych oczu, inteligentnych, odrobinę złośliwych ciemnych kamerek kręcących i zapisujących wszystkie ciekawe obrazy. Fryzur upinała i czesała wiele, wszystko zależało nie od okazji, ale okoliczności i czasu. Gdy nie miała czasu i lusterka, spinała włosy w kucyk. Gdy przypominała sobie, że jest kobietą, zakładała spódnicę i rozpuszczała włosy, tak wyglądała wyjściowo, oglądali się za nią mężczyźni.
Kobietą bywała, częściej zakładała bezpłciowy strój roboczy spięty w kucyk, z braku czasu, dla wygody i przepłoszenia mężczyzn nie dbała o wizytową kobiecość. W takim właśnie roboczym stroju i fryzurze przekroczyła próg gabinetu Ryszarda Korzuna, którego nie chciała płoszyć, ale przekonać. Do gabinetu nigdy i nikomu nie było wolno pukać. Redaktor był nowoczesny, zmieniał stare czasy, kiedy ci w gabinecie byli urzędnikami, a ci za drzwiami – petentami. „Gabinet jest dla ludzi” – powiadał redaktor i zyskiwał tą oryginalnością wizerunek centrowca. W gabinecie się pracuje, zatem pukanie jest zbędne, uczciwy pracownik nie da się przyłapać na kompromitującym lenistwie.
– Dzień dobry, panie redaktorze – bez pukania, od progu, dowcipnie rzuciła Katarzyna w kucyku. Była z redaktorem na ty, redaktor ze wszystkimi był na ty, z wyjątkiem ekip remontowych, które widziały w redaktorze radykała, nie centrowca. Przy ekipach redaktor nie miał siły dbać o swój wymarzony wizerunek.
– Dzień dobry, pani redaktor – zrewanżował się z humorem i na powitanie wystawił królicze ząbki. Lubił Kaśkę, poznał ją kilka lat temu, kiedy starała się o praktyki, potem okazała się zdolną i zrobiła kilka materiałów. W końcu dostała zatrudnienie na wstępnych warunkach umowy o dzieło, etaty otrzymywali nie tylko zdolni, ale odpowiedni. Redaktor Korzun jeszcze nie wiedział czy Kaśka jest odpowiednia.
– Pytać, co słychać, czy mogę od razu przejść do genialnego projektu? – umalowane usta rozjechały się w sympatycznym uśmiechu.
– Aż genialnego. Boję się takich projektów, genialność zawsze na budżet się przekłada i niekoniecznie na oglądalność, pani reżyser. – Korzun lubił rozmowy z Kaśką dokładnie w takiej konwencji.
– Zaskoczę. Na razie potrzebuję tylko jednego człowieka i mały napiwek.
Rzeczywiście zaskakiwała, większość przychodziła po zaliczki, pożyczki, w sprawie premii, chociaż Korzun się tym nie zajmował. Płacił cenę za pozycję centrowca i swojego chłopa.
– Ale! Ludzie są najdrożsi, stawiamy na ludzi, na młodzież nawet, a ta – jak wiadomo – jest wymagająca, niecierpliwa, zepsuta i nastawiona na konsumpcję – błysnęły ząbki redaktora.
– Dlatego potrzebowałabym doświadczonego idealisty – uśmiech wyszedł poza ślad szminki.
– Jestem do dyspozycji.
Korzun nie był typem podrywacza, nawet nie był flirciarzem, bał się kobiet, ale wszyscy w telewizji flirtowali, musiał się tego nauczyć i choć flirtował na siłę, jakby służbowo, w efekcie nie był nachalny i radził sobie najlepiej ze wszystkich redaktorów-podrywaczy.
– Nie aż takiego idealisty, Jacka bym potrzebowała na parę dni.
– Bez nocy?
– Bez.
– Jak to tak: Jacka, nie Ryśka?
– Tak toto tak, tym razem nie potrzebuje wybitnego, szanowanego, doświadczonego i kochającego młodzież redaktora, potrzebuję kapryśnego i zdolnego operatora kamery, tak toto tak – Kaśka recytowała wierszyk.
– Uuuuuu! Co to ma być? O kim, o czym?
– Tak w dwóch słowach: Jerzy Gdula.
Najtrudniejsze dwa słowa w całej rozmowie Kaśka miała już za sobą. Redaktor nieznacznie uniósł się na krześle, poczuł, że temat i osoba może grozić jakąś skrajnością. Ukrywał tę obawę bez większego powodzenia.
Doradzanie Tobie może się źle skończyć 🙂
Ale zaryzykuję.
Jeśli całość tekstu przesłałeś zaledwie kilka dni temu, to sprawa nie jest przekreślona. Zdawkowe potwierdzenie zdarza się między osobami, które już znajomość zawarły, zwłaszcza, jeśli ludzie są zajęci.
Cykl wydawniczy to są długie miesiące. Redaktor działu nie czyta sam wszystkiego, co otrzymuje, bo otrzymuje bardzo dużo pozycji. Recenzenci czytają, a są to osoby pracujące na umowę zlecenie. Bardzo mało jest pełnoetatowców w wydawnictwach, większość zadań opiera się na zleceniach. Grono recenzentów też nie jest duże, bo wybrane na podstawie wyników – czy ich opinie przełożyły się na sukces, czy klapę i poważne straty. Typowo potrzebne są dwie pozytywne recenzje, aby kierownik działu sam choć pobieżnie przeczytał i przedstawił pozyję na kolegium redakcyjnym pod dyskusję, aby podjąć decyzję; czasem angażuje dodatkowych recenzentów. To trwa. Czas na lekturę i wygenerowanie opinii na piśmie to przynajmniej 2 tygodnie dla pierwszego recenzenta, a nie są to ludzie bardzo zdyscyplinowani. Twoja książka jeszcze pewnie nie została przeczytana.
Poczekałabym z publikowaniem na portalu, przynajmniej miesiąc, albo i dwa. Raz opublikowanej pozycji mogą już nie chcieć wydrukować i mieć słuszne pretensje o zniweczenie włożonego w nią czasu i pieniędzy.
Byłam recenzentem. Czytanie książek za pieniądze to było super zajęcie. Opinia na piśmie jest podstawą do dyskusji na kolegium redakcyjnym oraz do wypłaty honorarium. W latach 90-tych było to 250 zł za książkę o przeciętnej objętości, nawet 400 zł za coś obszernego. Na pewno nie potaniało. I na pewno system się nie zmienił, znajomi nic o zmianach nie wspominają.
Doradzanie Tobie może się źle skończyć 🙂
Ale zaryzykuję.
Jeśli całość tekstu przesłałeś zaledwie kilka dni temu, to sprawa nie jest przekreślona. Zdawkowe potwierdzenie zdarza się między osobami, które już znajomość zawarły, zwłaszcza, jeśli ludzie są zajęci.
Cykl wydawniczy to są długie miesiące. Redaktor działu nie czyta sam wszystkiego, co otrzymuje, bo otrzymuje bardzo dużo pozycji. Recenzenci czytają, a są to osoby pracujące na umowę zlecenie. Bardzo mało jest pełnoetatowców w wydawnictwach, większość zadań opiera się na zleceniach. Grono recenzentów też nie jest duże, bo wybrane na podstawie wyników – czy ich opinie przełożyły się na sukces, czy klapę i poważne straty. Typowo potrzebne są dwie pozytywne recenzje, aby kierownik działu sam choć pobieżnie przeczytał i przedstawił pozyję na kolegium redakcyjnym pod dyskusję, aby podjąć decyzję; czasem angażuje dodatkowych recenzentów. To trwa. Czas na lekturę i wygenerowanie opinii na piśmie to przynajmniej 2 tygodnie dla pierwszego recenzenta, a nie są to ludzie bardzo zdyscyplinowani. Twoja książka jeszcze pewnie nie została przeczytana.
Poczekałabym z publikowaniem na portalu, przynajmniej miesiąc, albo i dwa. Raz opublikowanej pozycji mogą już nie chcieć wydrukować i mieć słuszne pretensje o zniweczenie włożonego w nią czasu i pieniędzy.
Byłam recenzentem. Czytanie książek za pieniądze to było super zajęcie. Opinia na piśmie jest podstawą do dyskusji na kolegium redakcyjnym oraz do wypłaty honorarium. W latach 90-tych było to 250 zł za książkę o przeciętnej objętości, nawet 400 zł za coś obszernego. Na pewno nie potaniało. I na pewno system się nie zmienił, znajomi nic o zmianach nie wspominają.
Doradzanie Tobie może się źle skończyć 🙂
Ale zaryzykuję.
Jeśli całość tekstu przesłałeś zaledwie kilka dni temu, to sprawa nie jest przekreślona. Zdawkowe potwierdzenie zdarza się między osobami, które już znajomość zawarły, zwłaszcza, jeśli ludzie są zajęci.
Cykl wydawniczy to są długie miesiące. Redaktor działu nie czyta sam wszystkiego, co otrzymuje, bo otrzymuje bardzo dużo pozycji. Recenzenci czytają, a są to osoby pracujące na umowę zlecenie. Bardzo mało jest pełnoetatowców w wydawnictwach, większość zadań opiera się na zleceniach. Grono recenzentów też nie jest duże, bo wybrane na podstawie wyników – czy ich opinie przełożyły się na sukces, czy klapę i poważne straty. Typowo potrzebne są dwie pozytywne recenzje, aby kierownik działu sam choć pobieżnie przeczytał i przedstawił pozyję na kolegium redakcyjnym pod dyskusję, aby podjąć decyzję; czasem angażuje dodatkowych recenzentów. To trwa. Czas na lekturę i wygenerowanie opinii na piśmie to przynajmniej 2 tygodnie dla pierwszego recenzenta, a nie są to ludzie bardzo zdyscyplinowani. Twoja książka jeszcze pewnie nie została przeczytana.
Poczekałabym z publikowaniem na portalu, przynajmniej miesiąc, albo i dwa. Raz opublikowanej pozycji mogą już nie chcieć wydrukować i mieć słuszne pretensje o zniweczenie włożonego w nią czasu i pieniędzy.
Byłam recenzentem. Czytanie książek za pieniądze to było super zajęcie. Opinia na piśmie jest podstawą do dyskusji na kolegium redakcyjnym oraz do wypłaty honorarium. W latach 90-tych było to 250 zł za książkę o przeciętnej objętości, nawet 400 zł za coś obszernego. Na pewno nie potaniało. I na pewno system się nie zmienił, znajomi nic o zmianach nie wspominają.
Zgadzam się z ,,przedmówczynią”
w całej rozciągłości (żeby nawiązać do języka ,,tamtych lat”).
Ponieważ miałem maleńki udział w długim i żmudnym ,,procesie wydawniczym”.
Widziałem z bliska proces tworzenia dzieła, to znaczy ostatni etap – korekty, składu, grafiki i druku – w wersji zrób to sam. To znaczy , zamiast wydawnictwa i redaktora, autor owego ,,dzieła” zaliczał po kolei wszystkie etapy ,,produkcji”, by na końcu otrzymać, pięknie wydrukowany egzemplarz. I dopiero z taką ,,próbką” wyruszył Autor na poszukiwania wielkonakładowego wydawcy.
Gwoli scisłości dodam, że pochłonął ów proces kilka tysięcy złotych i, że była to grafomania na wysokim poziomie.
Zgadzam się z ,,przedmówczynią”
w całej rozciągłości (żeby nawiązać do języka ,,tamtych lat”).
Ponieważ miałem maleńki udział w długim i żmudnym ,,procesie wydawniczym”.
Widziałem z bliska proces tworzenia dzieła, to znaczy ostatni etap – korekty, składu, grafiki i druku – w wersji zrób to sam. To znaczy , zamiast wydawnictwa i redaktora, autor owego ,,dzieła” zaliczał po kolei wszystkie etapy ,,produkcji”, by na końcu otrzymać, pięknie wydrukowany egzemplarz. I dopiero z taką ,,próbką” wyruszył Autor na poszukiwania wielkonakładowego wydawcy.
Gwoli scisłości dodam, że pochłonął ów proces kilka tysięcy złotych i, że była to grafomania na wysokim poziomie.
Zgadzam się z ,,przedmówczynią”
w całej rozciągłości (żeby nawiązać do języka ,,tamtych lat”).
Ponieważ miałem maleńki udział w długim i żmudnym ,,procesie wydawniczym”.
Widziałem z bliska proces tworzenia dzieła, to znaczy ostatni etap – korekty, składu, grafiki i druku – w wersji zrób to sam. To znaczy , zamiast wydawnictwa i redaktora, autor owego ,,dzieła” zaliczał po kolei wszystkie etapy ,,produkcji”, by na końcu otrzymać, pięknie wydrukowany egzemplarz. I dopiero z taką ,,próbką” wyruszył Autor na poszukiwania wielkonakładowego wydawcy.
Gwoli scisłości dodam, że pochłonął ów proces kilka tysięcy złotych i, że była to grafomania na wysokim poziomie.
Kupuję. Podaj zasady kupna,
Kupuję. Podaj zasady kupna, żeby nie mieć problemu z US. Deklaruję kwotę 100 zł. Fajnie by było gdybyś wypalił płytkę i maznął autograf. Tekst najlepiej w pdf-ie.
Co do twoich kontaktów z wydawnictwem, to zachowujesz się jak żydowska płaczka. Po pierwsze chciałbyś po kilkunastu dniach decyzji co do wydania książki? Dziś mija 3 tygodnie od kiedy wysłałeś pierwszy fragment. A facet może jest na dwutygodniowych feriach. Powinieneś dać im więcej czasu i otrzymać kategoryczną odpowiedź, tak lub nie.
Po drugie. Czy w Polsce istnieje tylko jedno wydawnictwo? Harrego Potera też nikt nie chciał wydać.
Po trzecie. Pracowałem kiedyś w wydawnictwach. Nie książkowych ale periodycznych. Moim zadaniem było stworzenie produktów związanych z tygodnikiem lub miesięcznikiem, ale w formie książkowej, jako rocznik. Najwięcej pracy kosztowało nie stworzenie formy merytorycznej, tym zajmowali się redaktorzy, lecz dotarcie do odbiorcy-klienta. Jednym słowem, nie treść, lecz sprzedaż. Nie jest problemem wydanie książki, ale dotarcie do klienta.
Oczywiście możesz wydać książkę za własną kasę i mieć satysfakcję, że gdzieś leży. Sztuką jest zarobienie na książce, albo inaczej -zarobienie na pisaniu. Miecugow chyba zarobił, sam się skusiłem, ale on ma większe możliwości marketingowe. Gross pierdnie, i zanim wyda książkę to już spływają zamówienia.
Myślę, że nie powinieneś aż tak skupiać się na technicznym wydaniu książki, ale na przekonaniu wydawnictwa, że jest zapotrzebowanie na taki tytuł. Że wydawnictwo zarobi. Acha, powinieneś przyznać się, że to ty jesteś autorem, ze względu na prawa do danego tekstu, ale także na możliwość dalszej współpracy.
Kupuję. Podaj zasady kupna,
Kupuję. Podaj zasady kupna, żeby nie mieć problemu z US. Deklaruję kwotę 100 zł. Fajnie by było gdybyś wypalił płytkę i maznął autograf. Tekst najlepiej w pdf-ie.
Co do twoich kontaktów z wydawnictwem, to zachowujesz się jak żydowska płaczka. Po pierwsze chciałbyś po kilkunastu dniach decyzji co do wydania książki? Dziś mija 3 tygodnie od kiedy wysłałeś pierwszy fragment. A facet może jest na dwutygodniowych feriach. Powinieneś dać im więcej czasu i otrzymać kategoryczną odpowiedź, tak lub nie.
Po drugie. Czy w Polsce istnieje tylko jedno wydawnictwo? Harrego Potera też nikt nie chciał wydać.
Po trzecie. Pracowałem kiedyś w wydawnictwach. Nie książkowych ale periodycznych. Moim zadaniem było stworzenie produktów związanych z tygodnikiem lub miesięcznikiem, ale w formie książkowej, jako rocznik. Najwięcej pracy kosztowało nie stworzenie formy merytorycznej, tym zajmowali się redaktorzy, lecz dotarcie do odbiorcy-klienta. Jednym słowem, nie treść, lecz sprzedaż. Nie jest problemem wydanie książki, ale dotarcie do klienta.
Oczywiście możesz wydać książkę za własną kasę i mieć satysfakcję, że gdzieś leży. Sztuką jest zarobienie na książce, albo inaczej -zarobienie na pisaniu. Miecugow chyba zarobił, sam się skusiłem, ale on ma większe możliwości marketingowe. Gross pierdnie, i zanim wyda książkę to już spływają zamówienia.
Myślę, że nie powinieneś aż tak skupiać się na technicznym wydaniu książki, ale na przekonaniu wydawnictwa, że jest zapotrzebowanie na taki tytuł. Że wydawnictwo zarobi. Acha, powinieneś przyznać się, że to ty jesteś autorem, ze względu na prawa do danego tekstu, ale także na możliwość dalszej współpracy.
Kupuję. Podaj zasady kupna,
Kupuję. Podaj zasady kupna, żeby nie mieć problemu z US. Deklaruję kwotę 100 zł. Fajnie by było gdybyś wypalił płytkę i maznął autograf. Tekst najlepiej w pdf-ie.
Co do twoich kontaktów z wydawnictwem, to zachowujesz się jak żydowska płaczka. Po pierwsze chciałbyś po kilkunastu dniach decyzji co do wydania książki? Dziś mija 3 tygodnie od kiedy wysłałeś pierwszy fragment. A facet może jest na dwutygodniowych feriach. Powinieneś dać im więcej czasu i otrzymać kategoryczną odpowiedź, tak lub nie.
Po drugie. Czy w Polsce istnieje tylko jedno wydawnictwo? Harrego Potera też nikt nie chciał wydać.
Po trzecie. Pracowałem kiedyś w wydawnictwach. Nie książkowych ale periodycznych. Moim zadaniem było stworzenie produktów związanych z tygodnikiem lub miesięcznikiem, ale w formie książkowej, jako rocznik. Najwięcej pracy kosztowało nie stworzenie formy merytorycznej, tym zajmowali się redaktorzy, lecz dotarcie do odbiorcy-klienta. Jednym słowem, nie treść, lecz sprzedaż. Nie jest problemem wydanie książki, ale dotarcie do klienta.
Oczywiście możesz wydać książkę za własną kasę i mieć satysfakcję, że gdzieś leży. Sztuką jest zarobienie na książce, albo inaczej -zarobienie na pisaniu. Miecugow chyba zarobił, sam się skusiłem, ale on ma większe możliwości marketingowe. Gross pierdnie, i zanim wyda książkę to już spływają zamówienia.
Myślę, że nie powinieneś aż tak skupiać się na technicznym wydaniu książki, ale na przekonaniu wydawnictwa, że jest zapotrzebowanie na taki tytuł. Że wydawnictwo zarobi. Acha, powinieneś przyznać się, że to ty jesteś autorem, ze względu na prawa do danego tekstu, ale także na możliwość dalszej współpracy.
Matka, poczekaj jeszcze pare tygodni, tak mnie sie wydaje.
Nic nie tracisz. Chyba, ze masz jakis powod? Good luck.
Matka, poczekaj jeszcze pare tygodni, tak mnie sie wydaje.
Nic nie tracisz. Chyba, ze masz jakis powod? Good luck.
Matka, poczekaj jeszcze pare tygodni, tak mnie sie wydaje.
Nic nie tracisz. Chyba, ze masz jakis powod? Good luck.
Uzupełnię informację związaną
Uzupełnię informację związaną z wydaniem. Nie wklejałem tu całości korespondencji i nie chce wklejać. Rzecz w tym, że wydanie jest pozamiatane i nie jest to kwestia czasu, ani szczebli wydawniczych, kto przeczyta będzie wiedział w czym leżał problem Nie umieszczałem fragmentów, których w Polsce nie wyda nikt, może Radio Maryja jedną cześć, a tygodnik NIE drugą. Znak był mi potrzebny do zupełnie innych niż wydawnicze cele, pewnie, że to brzmi jak prostacki marketing, ale zagadka tkwi w książce. Znak bardzo mi pomógł, nie zaszkodził, bardzo pomógł.
Akurat w PRW(Polskie Radio Wrocław) leci dyskusja
o książkach, wydawnictwach i czytelnictwie(zatrważającym jego stanie) w ogóle. Więc włącz MK, jeśli używasz jakiegoś ,,wypełniacza” pracowitej ciszy.
Uzupełnię informację związaną
Uzupełnię informację związaną z wydaniem. Nie wklejałem tu całości korespondencji i nie chce wklejać. Rzecz w tym, że wydanie jest pozamiatane i nie jest to kwestia czasu, ani szczebli wydawniczych, kto przeczyta będzie wiedział w czym leżał problem Nie umieszczałem fragmentów, których w Polsce nie wyda nikt, może Radio Maryja jedną cześć, a tygodnik NIE drugą. Znak był mi potrzebny do zupełnie innych niż wydawnicze cele, pewnie, że to brzmi jak prostacki marketing, ale zagadka tkwi w książce. Znak bardzo mi pomógł, nie zaszkodził, bardzo pomógł.
Akurat w PRW(Polskie Radio Wrocław) leci dyskusja
o książkach, wydawnictwach i czytelnictwie(zatrważającym jego stanie) w ogóle. Więc włącz MK, jeśli używasz jakiegoś ,,wypełniacza” pracowitej ciszy.
Uzupełnię informację związaną
Uzupełnię informację związaną z wydaniem. Nie wklejałem tu całości korespondencji i nie chce wklejać. Rzecz w tym, że wydanie jest pozamiatane i nie jest to kwestia czasu, ani szczebli wydawniczych, kto przeczyta będzie wiedział w czym leżał problem Nie umieszczałem fragmentów, których w Polsce nie wyda nikt, może Radio Maryja jedną cześć, a tygodnik NIE drugą. Znak był mi potrzebny do zupełnie innych niż wydawnicze cele, pewnie, że to brzmi jak prostacki marketing, ale zagadka tkwi w książce. Znak bardzo mi pomógł, nie zaszkodził, bardzo pomógł.
Akurat w PRW(Polskie Radio Wrocław) leci dyskusja
o książkach, wydawnictwach i czytelnictwie(zatrważającym jego stanie) w ogóle. Więc włącz MK, jeśli używasz jakiegoś ,,wypełniacza” pracowitej ciszy.
Ja też Ci dobrze życzę,
Ja też Ci dobrze życzę, gdybym miał napisać coś na poziomie Grossa, napisałbym to dla podrzędnej prasy za ciężkie pieniądze, mówię o formie i koncepcji, bo treść to już zupełny banał. Ustrzeliłeś parę punktów, ale te oczywiste, a to nawet nie jest szkielet książki, powiedzmy, że znajdują się tam fragmenty, nie do końca tak przedstawione, mimo wszystko w tych fragmentach jesteś blisko. Natomiast nic nie jest w tej książce czarno-białe, nie ma w niej nic z tak zwanych stosunków międzynarodowych, nie ma żadnego rozliczenia kto co komu, jest pokazana historia jednego człowieka, w której zgrane słowa i tła historyczne pokazane są w taki sposób, że Tobie akurat nie tylko by się podobało, ale byłbyś zachwycony. Co do części pierwszej, to nie bardzo wiem o czym mówisz, ale jeśli chodzi Ci o fragment gdzie jest opisany wewnętrzny berek między Jurkiem i Berkiem, to fajniejszego komplementu pewnie już nie usłyszę. Cześć I jest z założenia bajką, moja córka czytała tę część, a ten fragment, który uważasz za infantylny, to właśnie komplement, bo to są myśli 12 letniego chłopca, które on sam dla siebie porządkuje, a nie tłumaczenie czytelnikowi co ma myśleć o bohaterze. Fragmenty nie oddają 10% tego co się w książce dzieje. Cała rzecz polega na tym, że w książce nie ma żadnego zadęcia narodowego, religijnego, patriotycznego, ideologicznego, zupełnie nic z tych rzeczy, nie ma żadnych szokujących tez, nie ma niczego co człowiek o przeciętnej wiedzy i obyciu uznałby za wielkie odkrycie, a jednocześnie wszystko jest świeże i nikt tego w Polsce nie wyda, właśnie dlatego. Wydałby gdyby książka była Grossem/anty-Grossem, to znaczy nastawiona na tanią sensację i epatująca ciężkim słowem. Gnioty się wydaje, na przykład Wildsteina jakaś tam “dolina czegoś”, facet ma bardzo dobre pióro publicystyczne, nie wnikam czy się komu podoba co pisze, ale literacko napisał kompletną szmirę, właśnie Grossa. Takie rzeczy się wydaje, żeby je potem pokazać jakie są nieudolne i śmieszne pretensje “ludzi pełnych nienawiści”. Wildstein czy Gross nie mają żadnego dystansu do tego co napisali, dlatego piszą chałę, ja miałem ten komfort, że dystansuję się do wszystkiego. Napisałem książkę jakiej nie napisał nikt dotąd, tego jestem pewien.
PS Tłumaczenie tego na niemiecki jak sądzę byłoby katorgą, głównie w części I gdzie jest sporo stylizacji, regionalizmów, których i nie jeden Polak nie zrozumie. Czekam na kilka opinii od ludzi dobrej woli, jeśli się nie uda tego wydać w jakiejś niszy, książkę wystawię na Portalu.
Każde tłumaczenie jest katorgą
Na szczęście Bozia takich męczenników na świat powołała.
Co z tego, że czytam coś po angielsku, co jest prostym językiem napisane? Przetłumaczenie tego nie jest już takie proste. W sensowny sposób.
Tłumacze są i sobie poradzą, potem z redaktorem tekst wyszlifują.
Koszty tłumaczeń są niebagatelne – i tu, tak jak wszędzie, szuka się dotacji. Ministerstwo Edukacji, Ministerstwo Sztuki, czy Nauki, Komitet Badań Naukowych, towarzystwo przyjaźni polsko-niemieckiej, fundacja na rzecz bla bla bla – mają pieniądze na takie cele. Trzeba ich poszukać i podanie napisać. Linie lotnicze dotowały książkę o chorobach zakaźnych!
Żałuję, że nie mogę pomóc, za daleko jestem i niemieckiego nie znam. Jak ktoś jest bliżej, mógłby się rozejrzeć. Czasem pomagają nie tylko w kosztach tłumaczenia, ale i kosztach wydania. W latach 90-tych koszt wydania książki o przeciętnej objętości w nakładzie 5 tys. to było 60-70 tys. zł.
Z każdego nakładu, jeden tysiąc się rozejdzie; kupią go ci, którzy kupić muszą i mają na to pieniądze: Library of Congress, biblioteki narodowe, uniwersyteckie i publiczne. Reszta jest walką o czytelnika.
Ja też Ci dobrze życzę,
Ja też Ci dobrze życzę, gdybym miał napisać coś na poziomie Grossa, napisałbym to dla podrzędnej prasy za ciężkie pieniądze, mówię o formie i koncepcji, bo treść to już zupełny banał. Ustrzeliłeś parę punktów, ale te oczywiste, a to nawet nie jest szkielet książki, powiedzmy, że znajdują się tam fragmenty, nie do końca tak przedstawione, mimo wszystko w tych fragmentach jesteś blisko. Natomiast nic nie jest w tej książce czarno-białe, nie ma w niej nic z tak zwanych stosunków międzynarodowych, nie ma żadnego rozliczenia kto co komu, jest pokazana historia jednego człowieka, w której zgrane słowa i tła historyczne pokazane są w taki sposób, że Tobie akurat nie tylko by się podobało, ale byłbyś zachwycony. Co do części pierwszej, to nie bardzo wiem o czym mówisz, ale jeśli chodzi Ci o fragment gdzie jest opisany wewnętrzny berek między Jurkiem i Berkiem, to fajniejszego komplementu pewnie już nie usłyszę. Cześć I jest z założenia bajką, moja córka czytała tę część, a ten fragment, który uważasz za infantylny, to właśnie komplement, bo to są myśli 12 letniego chłopca, które on sam dla siebie porządkuje, a nie tłumaczenie czytelnikowi co ma myśleć o bohaterze. Fragmenty nie oddają 10% tego co się w książce dzieje. Cała rzecz polega na tym, że w książce nie ma żadnego zadęcia narodowego, religijnego, patriotycznego, ideologicznego, zupełnie nic z tych rzeczy, nie ma żadnych szokujących tez, nie ma niczego co człowiek o przeciętnej wiedzy i obyciu uznałby za wielkie odkrycie, a jednocześnie wszystko jest świeże i nikt tego w Polsce nie wyda, właśnie dlatego. Wydałby gdyby książka była Grossem/anty-Grossem, to znaczy nastawiona na tanią sensację i epatująca ciężkim słowem. Gnioty się wydaje, na przykład Wildsteina jakaś tam “dolina czegoś”, facet ma bardzo dobre pióro publicystyczne, nie wnikam czy się komu podoba co pisze, ale literacko napisał kompletną szmirę, właśnie Grossa. Takie rzeczy się wydaje, żeby je potem pokazać jakie są nieudolne i śmieszne pretensje “ludzi pełnych nienawiści”. Wildstein czy Gross nie mają żadnego dystansu do tego co napisali, dlatego piszą chałę, ja miałem ten komfort, że dystansuję się do wszystkiego. Napisałem książkę jakiej nie napisał nikt dotąd, tego jestem pewien.
PS Tłumaczenie tego na niemiecki jak sądzę byłoby katorgą, głównie w części I gdzie jest sporo stylizacji, regionalizmów, których i nie jeden Polak nie zrozumie. Czekam na kilka opinii od ludzi dobrej woli, jeśli się nie uda tego wydać w jakiejś niszy, książkę wystawię na Portalu.
Każde tłumaczenie jest katorgą
Na szczęście Bozia takich męczenników na świat powołała.
Co z tego, że czytam coś po angielsku, co jest prostym językiem napisane? Przetłumaczenie tego nie jest już takie proste. W sensowny sposób.
Tłumacze są i sobie poradzą, potem z redaktorem tekst wyszlifują.
Koszty tłumaczeń są niebagatelne – i tu, tak jak wszędzie, szuka się dotacji. Ministerstwo Edukacji, Ministerstwo Sztuki, czy Nauki, Komitet Badań Naukowych, towarzystwo przyjaźni polsko-niemieckiej, fundacja na rzecz bla bla bla – mają pieniądze na takie cele. Trzeba ich poszukać i podanie napisać. Linie lotnicze dotowały książkę o chorobach zakaźnych!
Żałuję, że nie mogę pomóc, za daleko jestem i niemieckiego nie znam. Jak ktoś jest bliżej, mógłby się rozejrzeć. Czasem pomagają nie tylko w kosztach tłumaczenia, ale i kosztach wydania. W latach 90-tych koszt wydania książki o przeciętnej objętości w nakładzie 5 tys. to było 60-70 tys. zł.
Z każdego nakładu, jeden tysiąc się rozejdzie; kupią go ci, którzy kupić muszą i mają na to pieniądze: Library of Congress, biblioteki narodowe, uniwersyteckie i publiczne. Reszta jest walką o czytelnika.
Ja też Ci dobrze życzę,
Ja też Ci dobrze życzę, gdybym miał napisać coś na poziomie Grossa, napisałbym to dla podrzędnej prasy za ciężkie pieniądze, mówię o formie i koncepcji, bo treść to już zupełny banał. Ustrzeliłeś parę punktów, ale te oczywiste, a to nawet nie jest szkielet książki, powiedzmy, że znajdują się tam fragmenty, nie do końca tak przedstawione, mimo wszystko w tych fragmentach jesteś blisko. Natomiast nic nie jest w tej książce czarno-białe, nie ma w niej nic z tak zwanych stosunków międzynarodowych, nie ma żadnego rozliczenia kto co komu, jest pokazana historia jednego człowieka, w której zgrane słowa i tła historyczne pokazane są w taki sposób, że Tobie akurat nie tylko by się podobało, ale byłbyś zachwycony. Co do części pierwszej, to nie bardzo wiem o czym mówisz, ale jeśli chodzi Ci o fragment gdzie jest opisany wewnętrzny berek między Jurkiem i Berkiem, to fajniejszego komplementu pewnie już nie usłyszę. Cześć I jest z założenia bajką, moja córka czytała tę część, a ten fragment, który uważasz za infantylny, to właśnie komplement, bo to są myśli 12 letniego chłopca, które on sam dla siebie porządkuje, a nie tłumaczenie czytelnikowi co ma myśleć o bohaterze. Fragmenty nie oddają 10% tego co się w książce dzieje. Cała rzecz polega na tym, że w książce nie ma żadnego zadęcia narodowego, religijnego, patriotycznego, ideologicznego, zupełnie nic z tych rzeczy, nie ma żadnych szokujących tez, nie ma niczego co człowiek o przeciętnej wiedzy i obyciu uznałby za wielkie odkrycie, a jednocześnie wszystko jest świeże i nikt tego w Polsce nie wyda, właśnie dlatego. Wydałby gdyby książka była Grossem/anty-Grossem, to znaczy nastawiona na tanią sensację i epatująca ciężkim słowem. Gnioty się wydaje, na przykład Wildsteina jakaś tam “dolina czegoś”, facet ma bardzo dobre pióro publicystyczne, nie wnikam czy się komu podoba co pisze, ale literacko napisał kompletną szmirę, właśnie Grossa. Takie rzeczy się wydaje, żeby je potem pokazać jakie są nieudolne i śmieszne pretensje “ludzi pełnych nienawiści”. Wildstein czy Gross nie mają żadnego dystansu do tego co napisali, dlatego piszą chałę, ja miałem ten komfort, że dystansuję się do wszystkiego. Napisałem książkę jakiej nie napisał nikt dotąd, tego jestem pewien.
PS Tłumaczenie tego na niemiecki jak sądzę byłoby katorgą, głównie w części I gdzie jest sporo stylizacji, regionalizmów, których i nie jeden Polak nie zrozumie. Czekam na kilka opinii od ludzi dobrej woli, jeśli się nie uda tego wydać w jakiejś niszy, książkę wystawię na Portalu.
Każde tłumaczenie jest katorgą
Na szczęście Bozia takich męczenników na świat powołała.
Co z tego, że czytam coś po angielsku, co jest prostym językiem napisane? Przetłumaczenie tego nie jest już takie proste. W sensowny sposób.
Tłumacze są i sobie poradzą, potem z redaktorem tekst wyszlifują.
Koszty tłumaczeń są niebagatelne – i tu, tak jak wszędzie, szuka się dotacji. Ministerstwo Edukacji, Ministerstwo Sztuki, czy Nauki, Komitet Badań Naukowych, towarzystwo przyjaźni polsko-niemieckiej, fundacja na rzecz bla bla bla – mają pieniądze na takie cele. Trzeba ich poszukać i podanie napisać. Linie lotnicze dotowały książkę o chorobach zakaźnych!
Żałuję, że nie mogę pomóc, za daleko jestem i niemieckiego nie znam. Jak ktoś jest bliżej, mógłby się rozejrzeć. Czasem pomagają nie tylko w kosztach tłumaczenia, ale i kosztach wydania. W latach 90-tych koszt wydania książki o przeciętnej objętości w nakładzie 5 tys. to było 60-70 tys. zł.
Z każdego nakładu, jeden tysiąc się rozejdzie; kupią go ci, którzy kupić muszą i mają na to pieniądze: Library of Congress, biblioteki narodowe, uniwersyteckie i publiczne. Reszta jest walką o czytelnika.