Synku, kim chciałbyś zostać jak dorośniesz? Posłem, tato, albo innym złodziejem
Chyba każdy ze mną się zgodzi, że muchy są upierdliwe. Są, a nie bywają, dajmy na to jak marudne potrafi być dziecko, kiedy zanudzi się zabawą, albo żona, gdy zwietrzy niesamowitą superokazję na jakieś wyprzedaży i nic nie da takiej tłumaczenie, że ta „okazja” to ściema, że wpierw sztucznie podnieśli wartość tego czegoś windując cenę, by potem robić super okazję: wyprzedaż do wyczerpania zapasów, likwidacja sklepu i tak już od ponad dwóch dekad. Albo, dajmy na to taka teściowa, ta to już nie jest marudna jak dziecko, czy żona, taka jest prawie jak mucha – upierdliwa, kiedy wyniucha swoim wścibskim wszędobylskim nosem (Boże, za coś ją tak ukarał – jej nos wyglądem przypomina starą klamkę od zakrystii) kapinkę wypitego alkoholu, dla zdrowia oczywiście, nie żeby się ot tak bez powodu napić, dla przyjemności samej.
Marudzi taka, że kasy szkoda, że kasę tracę, że szkoda, że można odłożyć na potem. To „potem”, to też ściema, bo wiadomo, że chodzi o kolejną super okazję, które pojawiają się niczym grzyby po deszczu, albo i częściej nawet.
Muchy są upierdliwe zwłaszcza przed burzą – zupełnie inaczej niż, dajmy na to, ptaki, które nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, milkną i znikają z widoku.
A taka mucha, nie. Ona tylko lata i bzyczy uparcie. Siedzisz sobie wygodnie, jak kulturalny, dajmy na Amerykanin: głowa lekko odchylona spoczywa na zagłówku tapicerowanego krzesła, krzesło też lekko odchylone na tylnych nogach, nogi oparte na stole – na stole ulubiony kubek stoi z pachnącą kawą z Star Buksa, a tu mucha przed nosem przelatuje raz w lewą raz w prawo raz dół, aby za moment ostro pruć w górę tuż przed twoją twarzą. W odruchu, jak pies – tyle, że szczęką nie kłapiesz – zagarniasz powietrze wpierw prawą, a już za moment lewą ręką dla równowagi, kiedy się orientujesz, że lecisz z zajmowanej pozycji na twarz. Za tobą leci kubek i obrus, i wszystko, co dotąd stanowiło porządek, diabli wzięły.
A to tylko jedna mucha, co prawda taka ogromna, że strach się z taką zderzyć bez kasku. A jak takich much, dajmy na to, kilka się zmówi (lub kilkanaście) i zlecą na twoją chatę, to wpierw robisz za wariata we własnym domu, aby taką wreszcie dopaść i utłuc, albo chociaż przegonić w diabły. Potem sycząc z bólu, to wynik nagłego kontaktu z sześcioma warstwami ściernymi paneli, przypominasz sobie, że wczoraj nie miałeś czasu – mecz puszczali na żywo, ktoś grał z ulubioną Barceloną – a dzień wcześniej normalnie nie chciało się wynieść śmieci. Więc w te pędy schodami w dół, aby prędzej, do kontenera biegniesz z kubłem.
A nie daj Panie Boże, że się człowiek spoci co nieco, to dopiero meksyk jak nie wiem co. I wtedy, właśnie w takich chwilach, chciałbym być posłem, albo urzędnikiem państwowym: tacy prawie nigdy się nie pocą, ani przed, ani w trakcie, ani po robocie. Nieważne dla takich, czy walą ustawę pod klienta, czy kasiorę państwową trzepią na kilka dużych baniek, czy sprzedają sól, czy węgiel kradną, jak „królowa węgla”. Nie pocą się też przed burzą, która zapowiada się od jakiegoś czasu.
A kiedy przyjdzie i wreszcie powietrze oczyszczą pioruny ozonem nasycą, ujmą cię swym wdziękiem te same gadające głowy z sejmowej trybuny.
Takie mieć nerwy, żeby przy tych szwindlach pary nie puścić, nie zdenerwować się nawet, a co dopiero spocić. I drodzy państwo, sprawa jest jasną, że muchy nie srają tylko na naszych, pardon, wybrańców, pań posłanek i panów posłów kochanych.