Prolog
Obserwowała jak woda w rzece leniwie, bez pośpiechu zmierzała do celu, odległego, niedostrzegalnego, a wyczuwalnego. Wiedziała gdzie płynie, mimo przeciwnościom, trwale, z uporem, nieuchronnie. Młodość rządzi się swoimi prawami, nadmiar wrażliwości i brak doświadczenia doprowadził, że Marcelina pogubiła się w emocjach. Nie mogła stwierdzić czego chce i czego chcą od niej inni. Czy była rzeką czy niewielką rybą walczącą z nurtem? Opuszczona łkała na brzegu. Bez miłości i bez sukcesów, przeciętność dławiła bogate serce, wykorzystywane, ranione, niedocenione. Łabędzie spokojnie spożywały rozrzucone okruszki chleba. Po grobli przechadzały się pary mocno do siebie przytulone, chłodny, przedwiosenny wiatr wdzierał się we włosy. Nieopodal urwany pisk dziecka. Zbliżał się popołudniowy zmierzch. W powietrzu czuć było zmianę, rozwój i kiełkujące życie. Marcelina też to dostrzegła. Coś tajemniczego zaczęło ogarniać jej ciało i duszę. Rezygnacja i przygnębienie przekształcało się niespodziewanie w jakąś dziwną radość i pewność, na końcu w euforię. Miała już takie napady szczęścia, które kurczyły się jak przekłuty balon zamieniając się szybko w coś zupełnie odwrotnego. Przeczuła, że tym razem jest inaczej. Wstała z ławki w radosną energią. Pora działać. Poznała sekret.
Czy mając trzydzieści pięć lat, to co osiągnął, można nazwać sukcesem? Piękna, wyrozumiała żona, która urodziła dwójkę zdrowych bliźniąt. Dom jednorodzinny za miastem, pod hipoteką, ale spłacaną bez większego wysiłku, daleko od ulicznego zgiełku, z ogródkiem, bez przykrego sąsiedztwa. Zwykłe, ludzkie problemy, takie czytane z gazet, choroby, wypadki, bieda, kataklizmy zdawałyby się omijać Marka szerokim łukiem. Praca, owszem, stresująca, zajmująca większość czasu, lecz dobrze płatna, dająca stabilizację, bezpieczeństwo. Zastanawiał się na tym, w drodze do biura, zdać raport kwartalny. Zastanawiał się czy to nie przeszłość. Nie miał znaczącego wpływu na spadek sprzedaży, w przeciągu lat nie raz zdarzały się chude miesiące, lecz w młodzieńczym zapale potrafił przebrnąć przez każdą przeszkodę, bez koneksji i bez wsparcia. Dzisiaj czuł jedynie zmęczenie. Czy się wypalił? Czy wpadł w kokon rutyny, który dusił wszelką inicjatywę? Zazwyczaj wieczorem wracał do domu, nie miał chęci i sił, by okazać żonie miłość. Zasypiał odwrócony plecami nie wsłuchując się w coraz wolniejsze bicie serca po drugiej stronie łóżka. Jakaś niewidzialna zawiesina wisiała w domu i w pracy, zatęchła i wyczuwalna, synonim zmian.
Metamorfozy
Dyrektorka, osoba o wyjątkowej intuicji dostrzegła pozytywną zmianę w zachowaniu Marceliny, która teraz o niebo wyprzedzała współpracowniczki z Biura ds. Kredytów, co tak niedawno wymykało się z rąk, teraz załatwione szybko znikało do szuflady, a później do archiwum. Zarażała wszystkich uśmiechem i optymizmem, ambicja nie przeszkadzała w nawiązywaniu kontaktów, szczególnie z płcią przeciwną. Nie uważała się za wyjątkową piękność, żadne materialne retusze nie zmazały mankamentów ciała, małych piersi, trochę chudych łydek, nierównego uzębienia. Zostały zmazane przez pogodę ducha. Ową osobowościową transformację zauważył również pewny młodzieniec, jak ona, niedługo po studiach. Najpierw obserwował mimochodem, myślał tylko z perspektywy fizycznej, po czasie przyznał się sam przed sobą, że się zakochał. Przełamał strach i zaprosił Marcelinę na randkę, na której się dowiedział, że też nie był jej obojętny. Spojenie charakterów było bliskie doskonałości. Zauroczenie przeistaczało się niechybnie w miłość, motyl rozwinął skrzydła i wyfrunął na łąkę możliwości. Kontakt cielesny, subtelny, pełen intymności stanowił przyjemne i udane dopełnienie tego niezwykłego uczucia dwojga ludzi. Planowana administracyjna rekonstrukcja banku wymusiła serie awansów, degradacji lub zwolnień. Na Marcelinę mogło czekać tylko jedno. Po skończonym dniu pracy wychodząc z budynku słońce, nie skore latem kryć się wcześnie za horyzontem, oświetlało twarz dziewczyny, na której wyraźnie, przez czoło, oczy, policzki, nos, usta, brodę, wymalowano spełnienie.
Kolejny telefon bez odpowiedzi. Brak sygnału. Przez częste wyjazdy poza województwo, na drugi koniec Polski, czasami za granicę, to był preferowany i jedyny sposób komunikacji Marka z żoną. Dzieci odzwyczaiły się od słowa „tata”, patrzyły ze zdziwieniem na osobę mężczyzny wracającego po dobranocce do domu, podchodził je przytulić, by następnie niemo patrzeć w telewizor, otworzyć puszkę piwa, zjeść kolację i położyć się spać. Teraz nie było jej dane odebrać, po zobaczeniu kto dzwoni, wrzuciła z nerwowym grymasem komórkę do torebki i dla zatuszowania niezręcznej ciszy uśmiechnęła się do osobnika znad przeciwka, który z błyszczącymi oczyma wziął kieliszek wina i zatopił usta w wytrawnym napoju. Zdaje się, że fryzjer, suknia i droga restauracja nie pójdą na marne. Marek zaczął nabierać podejrzeń, sztywnienie karku przy pocałunku, zmiany kreacji, wymowniejszy makijaż, dzieci częściej u dziadków, nieszczere spojrzenia, i tak rzadko uprawiany seks, teraz bez żadnego zaangażowania, od niechcenia, jak czytanie nudnej literatury – to musiało coś oznaczać. Na parodniowych wyjazdach zaczął widzieć, że kobiety stawały się atrakcyjniejsze. O rozmowę sam na sam w pokoju hotelowym nie było trudno. Słoneczne, ciepłe popołudnie kontrastowało z sytuacją Marka. Słowa szefa, świadomie nieoczekiwane, podświadomie spodziewane i tak go zdruzgotały, złamały, co przy genetycznym uporze nie mogło dać inny skutek. Coś pękło w psychice. Zdenerwowany wsiadł do samochodu.
Apogeum
Z luźno zwisającą, pokaźną torebką poszła pospiesznie w stronę mieszkania, gdzie przyszykowano już zaskakujące powitanie. Samochód, bliski odmówienia posłuszeństwa właścicielowi, odpalił dopiero za trzecim razem, kierowca klnąc pod nosem wyjechał na główną arterię miasta, w stronę domu. Na pobliskim targu niektórzy handlarze nie zwinęli jeszcze swoich stoisk, popatrzyła na rysunki i postanowiła, że sobie taki kupi, nie teraz, tylko z miśkiem, jeden taki przypadł do gustu, przedstawiał rzekę z resztkami pozimowej kry. Przy zmianie pasa zielona mazda zatrąbiła przeciągle gwałtownie hamując, popatrzył w lusterko, było blisko, nie zastanawiając się długo wyprzedził kolejny samochód. Mam nie tak daleko, przejdę się, przyda się trochę świeżego powietrza, dobrze, że kropiło wcześniej, nie ma kurzu i zadymy, o, co on się tak popatrzył?, uśmiechnął się?, wyładniałam, ciekawe co tam mój wyprawia w domu, nie wie o awansie, ale mówiłam, że jest blisko, dzisiaj miały zapaść decyzje, domyślny jest, na pewno czeka, na swoją gwiazdę, pokażę, że nie tylko w pracy jestem dobra, Boże, co za piękny dzień. Jak kurwa jedziesz, gdzie się pchasz pajacu, dziesięć lat harówy, to ja żywiłem tę firmę i jak się odpłacają, skurwysyny, świeża krew? jakiś cholerny młodzik po studiach, co on wie do diabła, w dupie mam ich okres wypowiedzenia, kurwa, co ja jej powiem, kto będzie płacić, rozleniwiła się zdzira jedna, niech sama teraz zapierdala na chleb, skończy się taryfa ulgowa, zakupy, ciuszki, pizdeczki i inne szmaty, wiem, że się na boku ruchasz, pójdziesz do niego, niech on teraz ci płaci, spieprzy jak najdalej. Skręciła w boczną uliczkę, szła pewnie w obcasach po nierównym chodniku, stylowy żakiet nawet pasował do klimatycznych kamieniczek jeszcze sprzed wojny. Przyciskając spoconymi dłońmi kierownicy wjechał energicznie w wąską uliczkę, karoseria volvo odbijała zabrudzone elewacje, wystawy sklepowe, auta stojące na poboczu, nielicznych przechodniów. Słońce świeciło jasno, mrugając zasłoniła promienie ręką, aby popatrzeć w bezchmurne niebo. Gdy jasność wypełniła kabinę, mimochodem podniósł dłoń do oczu. Cudowny kolor, błękit, chcę pokój takiej barwy. Prosto kurwa w oczy, co za skrót, mogłem główną. Przystojny nawet, lecz nie to co mój. Tylko w Polsce takie drogi, jak za komuny. O, ten sklep, zobaczę. Trójka, wskakuj! Co to za ptaki? Weź… Poczuła nagłe, silne uderzenie w udo, stalowy cios poderwał ją jak szmacianą lalkę, zdawała się lecieć przez wieczność, jak w zwolnionym tempie, klatka po klatce, w szoku mózg nie przetrawił wszystkich informacji, więc jak głową wbijała się w szybę zdążył zobaczyć na twarzy zadowolenie pomieszane ze zdziwieniem. Ciemność.
Epilog
Stwierdzono ewidentną winę przechodnia, który nie zachował należytej ostrożności przy przechodzeniu przez ulicę. Kierowca nie prowadził pod pływem alkoholu, jechał z dozwoloną prędkością. Nie było drogi hamowania, co oznacza, że przechodzień podjął nagłą decyzję przejścia na drugą stronę chodnika. Zaskoczyło to zupełnie kierowcę volvo, który nie zdążył jakikolwiek sposób zareagować, by nie dopuścić do potrącenia. Karetka zjawiła się po dwudziestu minutach.
Po przesłuchaniu na policji, wizycie rzeczoznawcy i spisaniu raportu Marek wrócił do domu, gdzie czekała rozdygotana żona, która rzuciła się mu na szyję. W płaczu zaczęli się przepraszać. Znalazł pracę po dwóch tygodniach.
Rodzinna miejscowość, przyroda napierała ze wszech stron. Siedząc na ganku wspominała obraz z rzeką, pewnego mężczyznę i słoneczny dzień. Zjawił się w szpitalu dwa razy. Teraz widzi tylko oblicze matki, która przy wyciąganiu ją z wózka roniła zawsze parę łez.