Dla niektórych słowa z tytułu są dość dobrze znane, dla mniej zorientowanych podpowiem że zostały wypowiedziane ponad 2000 lat temu przez oskarżycieli na procesie pewnego człowieka. Sędzia nie znalazł żadnej winy a mimo tego podsądny został skazany na śmierć. Tamte wydarzenia stały się zalążkiem jednego z trzech podwalin cywilizacji łacińskiej, z której bogactwa czerpiemy do dziś. Niestety nie wszyscy, o czym za chwilę.
O czym będzie tekst? O wojnie cywilizacji, bo tak właśnie widzę casus zmarłego dziś Alfie Evansa. Patrząc czysto racjonalnie na sprawę opieki medycznej pacjentów tzw. nierokujących, jestem w stanie zrozumieć decyzję o odłączeniu od aparatury podtrzymującej życie. Bardzo prosty przykład i wytłumaczenie, które broni się z etycznego punktu widzenia to ograniczenie zasobów do ratowania życia. Mowa o lekarzach, pielęgniarkach, infrastrukturze i sprzęcie, którego nigdy nie jest wystarczająco wiele w stosunku do potrzeb. Kiedy pacjent, wedle wszelkiej dostępnej wiedzy medycznej, nie rokuje na polepszenie swojego stanu a na jego miejsce oczekuje kilkoro innych, dla których szanse skutecznej pomocy medycznej są większe, należałoby postąpić tak, jak logika nakazuje. Nie oznacza to oczywiście, że nierokującego pacjenta odłączamy od wszystkiego jak leci z tlenem, wodą i pokarmem włącznie, jeśli tylko mamy możliwość zapewnienia mu tych niezbędnych do przeżycia środków. Czym innym jest przywoływana przez niektórych w dyskusjach uporczywa terapia, w której wszystkie kluczowe funkcje życiowe są wymuszone przez maszyny, bez których życie zanika a czym innym jest wspomaganie funkcji życiowych, które podtrzymują np. wentylację płuc, filtrowanie moczu itp. Innymi słowy, organizm traci wszelkie funkcje życiowe krótko po odstawieniu uporczywej terapii, w przypadku zaś zaprzestania wspomagania funkcji życiowych te nadal występują aczkolwiek z rokowaniem na ich stopniowe pogorszenie wskutek niewydolności jednego lub kilku narządów. Nikogo mam nadzieję nie muszę przekonywać że po odcięciu pokarmu osobie w śpiączce taka osoba umrze z głodu a zaprzestanie karmienia jest praktycznie skazaniem osoby na śmierć.
Jaki był stan Alfiego? Z chaosu informacyjnego przebija się informacja o stanie tzw. pół-wegetatywnym. Jednakże faktem jest, co śledził niemal każdy zainteresowany, że chłopiec oddychał samodzielnie przez kilkanaście o ile nie kilkadziesiąt godzin po odłączeniu wspomagania wentylacji płuc. Czemu miało zaś służyć odstawienie go od wody i pokarmu przez sondę na (wg. niektórych źródeł) 20 godzin? To pytanie bardzo zasadne, do którego wrócę za chwilę.
Zrozumiałbym sytuację kiedy szpital oświadcza, iż według jego najlepszej wiedzy wyczerpał wszelkie znane możliwości terapii i wobec braku poprawy nie widzi sensu ani możliwości dalszego utrzymywania Alfiego na swoim oddziale gdyż obciąża to budżet podatnika, z którego czerpią inni, pilnie potrzebujący. Szpital poszedł jednak dalej – zapewnił sobie sądownie pozycję rzecznika tzw. najlepszego interesu dziecka i wbrew woli rodziców zadecydował, iż jego pacjent ma pozostać na oddziale, gdzie jedyną przewidzianą alternatywą była śmierć. Rodzice podjęli batalię sądową o przeniesienie syna do innych ośrodków, które z własnej inicjatywy podjęły się prowadzenia małego pacjenta, w pogotowiu czekał samolot, helikopter medyczny, piloci oraz mnóstwo kasy zebranej przez wspomagających rodzinę Evansów. Wszystko na nic, sądy kolejnej instancji uznały, iż szpital (słynący z nielegalnego pobierania organów) jest najlepszym a w każdym razie lepszym od rodziców, reprezentantem pacjenta i pozostawił tegoż w gestii lekarzy. W międzyczasie, wg. relacji rodziców, szpital odmówił podłączenia Alfiego do własnego respiratora i oponował przy próbie rodziców zrobienia tegoż przy pomocy wniesionego sprzętu. Kolejna ważna okoliczność: sąd, owszem, zgodził się na rozważenie możliwości wypisania Alfiego do domu ale to również pozostawił w gestii szpitala. Szpital zaś był uprzejmy stwierdzić, iż byłoby to możliwe po diametralnej zmianie stosunku rodziców do szpitala (sic!)
Zatrzymajmy się na chwilę w tym miejscu. Czy ktoś z czytelników mógłby mi podać wskazanie medyczne dla takiej decyzji, uzależniającej wypuszczenie pacjenta od stosunku jego rodziców do dyrekcji? Jeśli nie to oznaczałoby dokładnie tyle, że nie o leczenie czy pomoc medyczną chodziło ale o kwestie zgoła innej natury. Szpital, za zgodą sądu stał się nie tylko panem życia i śmierci ale także właścicielem swojego pacjenta. Można powiedzieć, że rodzice stracili swoje dziecko przy pierwszej próbie kwestionowania decyzji lekarzy. Nastąpiło to wówczas, kiedy lekarze orzekli iż pacjent jest bliski śmierci więc szpital zamierza pozbawić go dotychczasowej opieki, wszystko w trosce o jego "najlepszy interes". Motywacji rodziców nikomu mam nadzieję tłumaczyć nie trzeba. Rozważać można i wręcz trzeba motywację szpitala. Gdyby motywacją było po prostu zejście szpitala z kosztów (jakkolwiek bezdusznie to brzmi), to racjonalnie byłoby pozwolić rodzicom zabrać swojego syna do ośrodka opieki paliatywnej, do innego szpitala czy po prostu do domu. Dlaczego podjęto zatem decyzję o wytoczeniu batalii prawnej rodzicom? Nie da się tego wytłumaczyć inaczej niż ideologią, jeśli po drodze odrzuci się skrajne teorie typu eksperyment medyczny czy organy chłopca.
Jak zatem można tę ideologię podsumować? Mniej więcej tak: "my wiemy lepiej kiedy Wasz syn powinien umrzeć i jest to jedyna opcja, jaką dla niego przewidzieliśmy. Wszelka próba oporu skończy się dla Was porażką i nie pozwolimy aby ktokolwiek inny mógł spróbować jakiejkolwiek terapii". Uświadomieni w ten sposób rodzice nie mogą i nie powinni mieć jakiegokolwiek zaufania do szpitala i tego myślę że również nikomu tłumaczyć nie muszę. Odebrano im nie tylko nadzieję i prawa rodzicielskie ale zmuszono do biernego przyglądaniu się śmierci dziecka, które wbrew wszystkiemu walczy o życie przez ponad 60 godzin. Całości obrazu dopełnia kordon policji przed szpitalem, który strzeże wypełnienia wyroku sądu, który z kolei potwierdził wszechwładzę lekarzy nad małym człowiekiem powierzonym ich pieczy przez rodziców. Musi umrzeć tu i teraz bo takie mamy prawo!
Ktoś powie – ale przecież w UK prawo nie dopuszcza ani eutanazji ani kary śmierci? To pierwszy mind-fuck, jak określa to dosadnie młodzież, bo dopuszczalne jest co innego, mianowicie LCP (Liverpool Care Pathway). Artykuł na ten temat pokazał się 6 lat temu (http://niezalezna.pl/30882-wlk-brytania-usmiercaja-tysiace-pacjentow). W skrócie LPC polega na kolegialnym stwierdzeniu przez lekarzy czy pacjent jest śmiertelnie chory i jeśli nic nie rokuje na poprawę jego zdrowia, wdrażany jest program podawania środków przeciwbólowych i nasennych i jednoczesne zaprzestanie podawania kroplówek, płynów i pokarmów. Brzmi znajomo?? Procedurę podsumował pewien profesor neurologii ze szpitala z Kent:
"Pacjent umiera. Dlaczego? Bo lekarze tak uważają. Dlaczego tak uważają? Bo taką podjęli decyzję"
Jeśli taka decyzja została podjęta wobec Alfiego? Nie wiem, niemniej pewna zbieżność faktów każe zadać to pytanie. Jeśli tak, to trzeba także dodać, że decyzja lekarzy o LPC jest nieodwołalna przez kogokolwiek innego, co potwierdzają brytyjskie sądy a Trybunał Praw Człowieka nie uważa za stosowne aby w ogóle tym problemem się zająć. Kolejne ważne pytanie to to, czy w wolnym kraju rodzice potrzebują jakiegokolwiek pozwolenia aby móc przenieść dziecko ze szpitala, który rozkłada ręce do szpitala, który zamierza się podjąć opieki nad pacjentem? Mam nadzieję, że odpowiedź jest tu również oczywista zatem wniosek jest jakkolwiek straszny – UK nie jest wolnym krajem skoro nie daje rodzicom takiej możliwości. Co gorsza, sami obywatele tegoż kraju a przynajmniej ich spora część w ogóle nie zauważyła problemu. Człowiek posiada pewien instynkt i mimo notorycznego prania mózgu pewne wydarzenia potrafią wybić go z letargu. I tutaj myślę przebiega dość istotna granica między ludźmi, którzy zareagowali na podeptanie wolności ich współobywateli oraz tych, którzy mieli to w głebokim poważaniu. Tym drugim nie wróżę niestety świetlanej przyszłości gdyż lewactwo próbujące z sukcesem ustawić im świat i wartości po swojemu zgłosi się także po nich a wówczas przypadnie im rola baranów prowadzonych bezwolnie do rzeźni. Wojciech Cejrowski powiedział kiedyś, iż z debialami nie należy rozmawiać, przed nimi należy się bronić. Jest to jedna z odsłon wojny cywilizacyjnej, od której wyniku zależeć będą losy świata. I nie ma w tym ani krzty przesady choć brzmi nieprawdopodobnie. Ideologia, która pozwala arbitralnie wartościować czyjeś życie, gdzie prawo do życia staje się pochodną tegoż wartościowania prowadzi do zagłady: najpierw tych najsłabszych i chorych, potem tych nieco słabszych czy mniej sprawnych a na końcu tych innych (gdzieś po drodze również nieprawomyślnych). Jej zwolennikom pozostaje więc spokojnie czekać na swoją kolejkę a w międzyczasie pasjonować się jakimś serialem w TV.
Przy okazji, warto zwrócić uwagę na kolejnego mind-fucka. Środowiska krzyczące o prawie do aborcji argumentują, iż decyzja o przeżyciu dziecka na wczesnym etapie jego rozwoju należy do rodziców, gdyż to właśnie oni będą musieli zmierzyć się z trudem wychowania a do heroizmu nie można przecież nikogo zmuszać. Jednym słowem: moje dziecko, moja decyzja. Sytuacja zmienia się diametralnie kiedy dziecko się urodzi, co widać na przykładzie Afliego Evansa. Wówczas mamy retorykę: twoje dziecko, decyzja sądu i to choćby w sytuacji, kiedy rodzice za wszelką cenę chcą się zmierzyć z trudami opieki nad chorym dzieckiem, mając ku temu środki i możliwości. "My mamy prawo a według prawa on powinien umrzeć" – oczywiście dla własnego dobra – dopisze sędzia w owczej wełnie na głowie.
Jeszcze osobna kategoria to wspólnota wartości, do której wszyscy tak zażarcie dążą. Wczoraj zauważyłem wpis jednego polityka, na którego jeszcze kilka lat temu chciałem oddać swój głos. Wypowiedział się o umierającym dziecku, o którego życie desperacko walczą rodzice, cytuję " on nie odróżnia matki od lampy". Od razu dodam, że pan nie jest neurologiem ale nawet gdyby to była prawda, wypowiedzenie takich słów usprawiedliwiających wyrok śmierci na niewinnym, jedynym i ukochanym dziecku rodziców nie mieści się w moim jakimkolwiek polu do kompromisu, jeśli chodzi o wspólnotę wartości. Paszoł won, żadnej wspólnoty wartości nie będzie.