Każdy ( no, może prawie każdy ) zna nowelę Bolesława Prusa pod tytułem "Antek". Jeśli ktoś nie zna, niech przeczyta, nie będę jej streszczał.
Każdy ( no, może prawie każdy ) zna nowelę Bolesława Prusa pod tytułem "Antek". Jeśli ktoś nie zna, niech przeczyta, nie będę jej streszczał. Powiem tylko tyle, że tytułowy Antek miał młodszą siostrę, Rozalkę. Kiedy Rozalka miała lat bodaj osiem, strasznie zaniemogła i jej matka wezwała do siebie Grzegorzową, wielką znachorkę. Znachorka próbowała leczyć dziecko po swojemu, ale kiedy nawet zaplucie podłogi wokół chorej nie pomogło, Grzegorzowa postanowiła zastować bardziej radykalne metody leczenia gorączki. Najpierw kazała matce Rozalki napalić w piecu chlebowym, a potem wsadzić dziewczynkę w ten piec na trzy zdrowaśki. Niestety operacja zakończyła się niepowodzeniem, pacjentka zmarła. Oczywiście nie od gorąca, ino dlatego, że choróbsko za wcześnie z niej wylazło. Przecież to oczywiste, prawda?
Ta smutna ( choć wywołująca często śmiech ) historia przypomniała mi się wczoraj. Przypomniały mi o niej działania niektórych państw i pomysły niektórych ludzi na "ratowanie" gospodarki. Wiem, że normalnemu człowiekowi skojarzenie może się wydać trochę dziwne, ale postaram się wytłumaczyć skąd się ono wzięło. No więc ( nigdy nie zaczynajmy zdania w ten sposób ) wszystko zaczęło się od rozmowy z Domim. Domi ( któremu dziękuję za inspirację do napisania tekstu ) przypomniał mi wczoraj o problemie amerykańskiej gospodarki. Problemie, z którym już od wielu lat zmaga się wiele rządów.Problemem tym są ceny domów. Ceny nieruchomości w Stanach kształtowały się przez długie lata różnie – raz rosły, raz spadały, zawsze jednak były na tyle wysokie, że mniej zamożnych Amerykanów nie było stać na to, by kupić mieszkanie samodzielnie. Samodzielnie, czyli za własne oszczędności, ewentualnie przy wsparciu niewielkiego kredytu. Część z nich musiała więc na ten cel zaciągać duże kredyty, niektórym niestety bezduszne banki nie chciały przyznawać nawet kredytów najmniejszych. Istniała więc spora liczba wyborców, która domy wynajmowała, a nie posiadała na własność, co było dużym problemem dla społecznie uwrażliwionych polityków. Było to dla nich także olbrzymie pole do działania – mogli zasłużyć się dla kraju i narodu upowszechniając mieszkania. Ale jak tu je upowszechniać, skoro dla części obywateli są po prostu zbyt drogie? Nie można przecież w wolnorynkowym kraju kontrolować cen nieruchomości. Zresztą nawet jeśli porzucimy rynek i wprowadzimy administracyjnie maksymalne ceny metra kwadratowego, to problem i tak zostanie nierozwiązany. Dlaczego? Dlatego, że wtedy wielu firmom przestanie się opłacać budowa domów, a wielu osobom przestanie się opłacać ich sprzedaż. Wtedy domów nie będą mogli kupić nawet ci, których na nie stać i sytuacja ulegnie tylko pogorszeniu. Wygląda więc na to, że z upowszechniania mieszkań nici. Chociaż nie, zaraz, zaraz… Domy są drogie, ale nikt nie musi kupować ich za gotówkę. Można wziąć kredyt. A jeśli kogoś na kredyt nie stać i bank nie chce temu komuś pożyczyć? W takim razie zróbmy coś, by "upowszechnić" kredyty, a domy "upowszechnią" się same.
Zrobiono. Obniżono kryteria pożyczania pieniędzy i zaczęto naciskać na banki, by przyznawały jak najwięcej kredytów ( w tym także tych najbardziej ryzykownych ). Obniżono też wymagania dla sponsorowanych przez rząd firm Fannie Mae i Freddie Mac – od tej pory mogły gwarantować nawet najbardziej wątpliwe kredyty mieszkaniowe. I wreszcie obniżono stopy procentowe. Nie zrobiono tego w myśl jakiejś konkretnej, stałej i niezmiennej reguły, choćby takiej jak "reguła Taylora". Zrobiono to całkowicie uznaniowo, zbyt mocno, tylko po to, by "ratować" gospodarkę, która znalazła się akurat w ( niezbyt zresztą poważnym ) kryzysie. Mimo to zdawało się, że problem zbyt drogich domów został rozwiązany. W jaki sposób? A co zrobiono z Rozalką, jak miała gorączkę? No właśnie – na trzy zdrowaśki do pieca. Ceny domów były wysokie, więc napompowano rynek nieruchomości nowymi pieniędzmi. Niestety, o ile pieniądze produkuje się dość szybko, to budowa domów jest niestety bardziej czasochłonna i skomplikowana. Tak więc kredytowych pieniędzy przybywało szybciej, niż nieruchomości. Jaki był efekt? Oczywiście, ceny nieruchomości rosły. Rosły i to w tempie niespotykanym wcześniej. Powstała bańka spekulacyjna, która w końcu pękła. Oczywiście nie pękła sama z siebie. Po prostu Fed uznał, że jeśli liczba pieniędzy w obiegu nadal będzie rosła w tak szalonym tempie, jak dotychczas, to w końcu może dojść do poważnego wzrostu inflacji ( swoją drogą cóż za spostrzegawczość, cztery lata im zajęło, zanim na to wpadli ). Podniesiono więc stopy procentowe, równie mocno, jak wcześniej je obniżono. Balon spekulacyjny pękł i domy potaniały, co wprawiło niektórych wręcz w histerię – kiedyś ceny były za wysokie, teraz okazało się, że są zbyt niskie, choć nadal były wyższe, niż dawniej.
To jednak nie koniec historii, bo przy okazji bańki na rynku nieruchomości napompowano też do rozmiarów potężnego balona rynek tzw. "instrumentów pochodnych". Jak napompowano? Zwyczajnie. Po prostu politycy słusznie uznali, że nadmierna ekspansja kredytowa banków jest szkodliwa dla gospodarki. Potem postanowili ewentualnej ekspansji zapobiec, tym razem niestety całkowicie niesłusznymi metodami. Stworzyli bowiem międzynarodowy system regulacji, zakazujących bankom udzielania zbyt wielu niebezpiecznych kredytów. Jednocześnie jednak niemal wszystkie państwa obniżyły stopy procentowe, by zwiększoną liczbą kredytów "uratować" gospodarkę. Wyglądało to tak, jakby rodzic stanowczo zakazał dziecku bawić się zapałkami, a potem dał mu do ręki zapalniczkę. Banki, zachęcone stworzoną w ten sposób pokusą nadużycia, postanowiły niebezpieczne kredyty "ubezpieczyć", stosując do tego celu różne "derywaty", których namnożyło się tyle, że w końcu ktoś dostrzegł, że są przewartościowane i "sprawa się rypła". Państwowe regulacje pogorszyły więc tylko sprawę, bo stworzona przez państwo pokusa, by je obejść okazała się zbyt silna. Znów zadano Rozalce poty na trzy zdrowaśki i znów wyciągnięto zabawne wnioski po nieudanym "zabiegu". To nie od gorąca się dziewucha spopieliła, ino choróbsko z niej za wcześnie wylazło. To nie krótkowzroczne i nieodpowiedzialne postępowanie polityków spowodowało kryzys, ale zły wolny rynek do niego doprowadził. No, ale stało się, co się stało, mamy kryzys i ciągłe mówienie o jego przyczynach niczego nie zmieni. Mówiono zresztą o nich sporo, ja też mówiłem, teraz czas zająć się rozwiązaniem problemu. I tu zaczyna się problem, bo wielcy znachorzy na całym świecie, z godnym podziwu uporem, znów wpychają Rozalkę do pieca.
Jakie lekarstwo serwuje się nam jako receptę na kryzys spowodowany nadmiarem "złych długów"? Ano serwuje się nam jeszcze więcej długów. To znaczy nam niekoniecznie, ale już np. Amerykanom tak. Różnica polega na tym, że wtedy zadłużali się na własny rachunek zwykli ludzie, a teraz, kiedy ci ludzie stali się bardziej oszczędni, w ich zastępstwie zadłużają się całe państwa. Robią to w imię teorii ekonomicznej, która głosi, że gospodarkę napędza "globalny popyt" i jeśli obywatele nie chcą, albo nie mogą wyrazić tego popytu, to w ich zastępstwie powinien zrobić to rząd. Jak? Oczywiście podnosząc podatki, albo zaciągając dług publiczny. Ponieważ podwyżki podatków w czasie kryzysu skutkują spadkiem wpływów do budżetu, a nie ich wzrostem ( działa tu krzywa Laffera ), wybiera się to drugie rozwiązanie, czyli dług. I to nie mały dług, który powstał dlatego, że rząd nie mógł obniżyć wydatków i musiał trochę pożyczyć, ale dług zaciągany całkowicie świadomie, w celu "pobudzenia globalnego popytu". Niektórzy politycy i ekonomiści myślą, że jeśli rząd wpompuje w gospodarkę biliony, to popyt stworzy podaż. Pudło. Dlaczego? Załóżmy, że każdy Kontrowersyjny i każda Kontrowersyjna mają do dyspozycji dwa tysiące złotych. Opona w internetowym sklepie naszego Dobroczyńcy kosztuje średnio, powiedzmy dwieście złotych. Każdego z nas stać zatem na dziesięć opon. Nagle nasze pieniądze zostają jednak pomnożone – bez żadnej pracy z naszej strony, czy ze strony kogokolwiek innego – po prostu rząd wpadł na pomysł, by pobudzić popyt na opony drukując pieniądze i rozdając każdemu z Kontrowersyjnych całkiem nowe dwa tysiące złotych. Mamy więc już cztery tysiące. Ile opon możemy za nie kupić? Nadal dziesięć, no może jedenaście. Dlaczego nie dwadzieścia? Dlatego, że z oponą jest jak z domem – jej produkcja jest bardziej praco i czasochłonna, niż produkcja nowych banknotów.
Jeśli pieniędzy na rynku opon, domów, etc. będzie przybywało szybciej, niż samych opon, domów, etc., to cena opon, czy domów wzrośnie. A jeśli nie wzrośnie, to dla części klientów ich zabraknie i ich pieniądze okażą się bezwartościowe. I tutaj dochodzimy właśnie do prawa Saya: wartość naszym pieniądzom nadaje to, co możemy za nie kupić. By nasz popyt był coś wart, musimy wcześniej dokonać podaży. Podaż stwarza popyt. Myślenie, że jest odwrotnie zawsze kończy się wyciągnięciem spopielonej Rozalki z chlebowego pieca. "Popytowe" metody pobudzania koniunktury sprawdzają się tylko w krótkiej perspektywie, a czasem nie chcą sprawdzić się w ogóle. Przykładem mogą być Stany Zjednoczone, gdzie pomimo wydawania ogromnych pieniędzy nie doszło do "cudu" gospodarczego i gdzie prezydent Obama pochwalił się, że uratował gospodarkę, bo bezrobocie spadło o promil. Nie wiadomo, czy w wyniku działań rządu i nie wiadomo na jak długo ( w zeszłym tygodniu do urzędów wpłynęło 15 tysięcy nowych podań o zasiłek dla bezrobotnych ), grunt, że odnieśliśmy wielki sukces. A że tylko w tym roku sukces ma kosztować 1,75 biliona dolarów długu? Cóż bywa. Zresztą ta Rozalka to nie od gorąca się spopieliła. To ino choróbsko za wcześnie z niej wylazło.
To się czyta jak niezłą
To się czyta jak niezłą powieść czyli autor wraca do formy 😉
Dziękuję, ale to nie powieść
Dziękuję, ale to nie powieść – to fakty. Fikcją literacką są tu tylko dzieje Rozalki, dzieje gospodarki już nie.
Wiem, wiem 😉
Ale o gospodarce właśnie tak trzeba pisać, aby mało zorientowany czytelnik nie znudził i nie zmęczył się już przy trzecim zdaniu.Z reguły eksperci popisują się terminologią, a widz/słuchacz robi taaakie oczy a następnie sięga po Fakt czy inne badziewie, a potem do gry wchodzi spekuła i nasz przysłowiowy widz/ słuchacz zostaje z ręką w nocniku.
To się czyta jak niezłą
To się czyta jak niezłą powieść czyli autor wraca do formy 😉
Dziękuję, ale to nie powieść
Dziękuję, ale to nie powieść – to fakty. Fikcją literacką są tu tylko dzieje Rozalki, dzieje gospodarki już nie.
Wiem, wiem 😉
Ale o gospodarce właśnie tak trzeba pisać, aby mało zorientowany czytelnik nie znudził i nie zmęczył się już przy trzecim zdaniu.Z reguły eksperci popisują się terminologią, a widz/słuchacz robi taaakie oczy a następnie sięga po Fakt czy inne badziewie, a potem do gry wchodzi spekuła i nasz przysłowiowy widz/ słuchacz zostaje z ręką w nocniku.
„wartość naszym pieniądzom….
„wartość naszym pieniądzom nadaje to, co możemy za nie kupić. By nasz popyt był coś wart, musimy wcześniej dokonać podaży. Podaż stwarza popyt”
Był czas, gdy moja pensja wynosiła 40 000 000,00 zł. Mogłam za to kupić ocet, a w mięsnym psinę trzeciego gatunku, ciętą razem z budą. Jeśli, ryzykując przykrości, kupiłam dolary, mogłam kupić coś tam w Peweksie. Po ile wtedy był dolar, bo zapomniałam? W każdym razie na pewno nie po 3 – 4 złote. Ile były warte moje 40 000 000,00 złotych
Cóż, milionów przybywało
Cóż, milionów przybywało wtedy znacznie szybciej, niż dóbr, które można było za miliony kupić, więc były one bardzo mało warte.
„wartość naszym pieniądzom….
„wartość naszym pieniądzom nadaje to, co możemy za nie kupić. By nasz popyt był coś wart, musimy wcześniej dokonać podaży. Podaż stwarza popyt”
Był czas, gdy moja pensja wynosiła 40 000 000,00 zł. Mogłam za to kupić ocet, a w mięsnym psinę trzeciego gatunku, ciętą razem z budą. Jeśli, ryzykując przykrości, kupiłam dolary, mogłam kupić coś tam w Peweksie. Po ile wtedy był dolar, bo zapomniałam? W każdym razie na pewno nie po 3 – 4 złote. Ile były warte moje 40 000 000,00 złotych
Cóż, milionów przybywało
Cóż, milionów przybywało wtedy znacznie szybciej, niż dóbr, które można było za miliony kupić, więc były one bardzo mało warte.
“Kurs dolara” na czarnym
“Kurs dolara” na czarnym rynku określała cena wódki w Pewexie. 0.5L Żytniej kosztowało ok. 1.00 – 1.10 USD, dolar kosztował trochę poniżej ceny Żytniej w zwykłym sklepie.
Kurs oficjalny dolara był kilkakrotnie niższy i po takim kursie można było jedynie dolary sprzedać…
A po ile była zytnia
w zwykłym sklepie? Po oficjalnym kursie dostawało się też podobno dolary, jak się było wysyłanym w delegacje za granicę. Ludzie je oszczędzali, jedząc to, co ze sobą przywieźli, potem rozliczali delegację tak, aby dolary były uznane za wydane i byli bogaci.
Cenę wódki mniej-więcej
Cenę wódki mniej-więcej pamiętam z 1989 roku około 900złotych.
nie chce się wypowiadać
bo nie bardzo znam się na ekonomi, ale wydaje mi się, że w początkowym okresie budowano całkiem sporo mieszkań, a one są wartością, a gospodarka jest już tak zadłużona, że dziś już nie wiadomo czy to na te mieszkania czy na śmiecie z Chin, a może na zabawę w wojenkę. Ten dług jest dla normalnego człowieka niewyobrażalny. Chociaż te mieszkania nie są wirtualne.
Owszem, zbudowano sporo
Owszem, zbudowano sporo mieszkań, ale pieniądz na tym rynku mnożył się szybciej niż towar. Jeszcze szybciej mnożył się np. na Litwie, gdzie udzielono bardzo wielu kredytów, a budowało się raczej niewiele ( tak przynajmniej wynika z danych przytoczonych tu jakiś czas temu przez Duralexa ).
nie chce się wypowiadać
bo nie bardzo znam się na ekonomi, ale wydaje mi się, że w początkowym okresie budowano całkiem sporo mieszkań, a one są wartością, a gospodarka jest już tak zadłużona, że dziś już nie wiadomo czy to na te mieszkania czy na śmiecie z Chin, a może na zabawę w wojenkę. Ten dług jest dla normalnego człowieka niewyobrażalny. Chociaż te mieszkania nie są wirtualne.
Owszem, zbudowano sporo
Owszem, zbudowano sporo mieszkań, ale pieniądz na tym rynku mnożył się szybciej niż towar. Jeszcze szybciej mnożył się np. na Litwie, gdzie udzielono bardzo wielu kredytów, a budowało się raczej niewiele ( tak przynajmniej wynika z danych przytoczonych tu jakiś czas temu przez Duralexa ).
co pierwsze?
Czy popyt bierze się z podaży, czy na odwrót, to w pewnym stopniu dylemat jajka i kury.
Może bezpieczniej twierdzić, iż po prostu lepiej jest gdy pierwsza jest podaż.
co pierwsze?
Czy popyt bierze się z podaży, czy na odwrót, to w pewnym stopniu dylemat jajka i kury.
Może bezpieczniej twierdzić, iż po prostu lepiej jest gdy pierwsza jest podaż.
Szybkość drukowania pieniędzy musi być wprost
proporcjonalna do szybkości wytwarzanych dóbr. To prawo e_krakowskiego. Jeżeli już takie jest – trudno. Jeżeli nie ma, to dzielę się z Tobą nagrodą Nobla.
Zazwyczaj jest dwa-trzy procent wyższa
Podpiąłbym się do tego Nobla, ale teraz pieniądze drukuje się instrumentami finansowymi i Noble ostatnio przyznawali właśnie za to, więc do Szwecji pewnie i tak nie pojedziemy.
PS
Oryginalny nie jesteś, gdyż są również tacy, którzy proponują żeby pieniądza nie drukować wcale i pozostawić ilość pieniądza na stałym poziomie. Spadałyby wtedy ceny i ludzie żyliby szczęśliwie.
Masz rację, chociaż nie
Masz rację, chociaż nie jesteś pierwszy. Niestety nie da się kontrolować dodruku pieniędzy w taki sposób, by przybywało ich w obiegu tak samo szybko, jak dóbr. Można jednak prowadzić politykę pieniężną w taki sposób, by różnica między tymi szybkościami była jak najmniejsza. Wystarczy nie pompować w gospodarkę pieniędzy z długu w imię pobudzania “globalnego popytu” i wystarczy nie zaniżać sztucznie stóp procentowych w imię “polityki antycyklicznej”, a wszystko będzie OK.
Szybkość drukowania pieniędzy musi być wprost
proporcjonalna do szybkości wytwarzanych dóbr. To prawo e_krakowskiego. Jeżeli już takie jest – trudno. Jeżeli nie ma, to dzielę się z Tobą nagrodą Nobla.
Zazwyczaj jest dwa-trzy procent wyższa
Podpiąłbym się do tego Nobla, ale teraz pieniądze drukuje się instrumentami finansowymi i Noble ostatnio przyznawali właśnie za to, więc do Szwecji pewnie i tak nie pojedziemy.
PS
Oryginalny nie jesteś, gdyż są również tacy, którzy proponują żeby pieniądza nie drukować wcale i pozostawić ilość pieniądza na stałym poziomie. Spadałyby wtedy ceny i ludzie żyliby szczęśliwie.
Masz rację, chociaż nie
Masz rację, chociaż nie jesteś pierwszy. Niestety nie da się kontrolować dodruku pieniędzy w taki sposób, by przybywało ich w obiegu tak samo szybko, jak dóbr. Można jednak prowadzić politykę pieniężną w taki sposób, by różnica między tymi szybkościami była jak najmniejsza. Wystarczy nie pompować w gospodarkę pieniędzy z długu w imię pobudzania “globalnego popytu” i wystarczy nie zaniżać sztucznie stóp procentowych w imię “polityki antycyklicznej”, a wszystko będzie OK.
No nie zupełnie tak
w Ameryce te dodatkowe opony finansują np. pieniądze Chińczyków, które Chińczycy, tak na marginesie, pewnie u siebie wyprodukowali.
PS
Za pobudzaniem z deficytu nie jestem
Rozmawialiśmy o tym kiedyś,
Rozmawialiśmy o tym kiedyś, zdaje się. Pisałeś, że Chińczycy szukali w derywatach alternatywy dla amerykańskich obligacji skarbowych. Może coś w tym jest, choć nie da się zaprzeczyć, że duża część derywatów, jakie powstały, to instrumenty pochodne od “greenspanowskich” kredytów. Nie twierdziłbym więc na Twoim miejscu, że Fed nie ponosi odpowiedzialności za kryzys.
pisałem konkretnie tylko o oponach,
których sprzedaż nie musi być nakręcana “produkcją” pieniądza przez bank centralny. Źródła finansowania bieżącego deficytu mogą pochodzić od Chińczyków i różnych petrodolarowców i wtedy Twój model “oponiarski”, choć zgrabny i sensowny, nie jest już tak oczywisty. Dotyczy to także derywatów. Natomiast co do FED to do błędu przyznał się sam Greenspan, ale w 2004 niewielu było takich, którzy wiedzieli jak to się może skończyć (pisałem o tym w jednym z pierwszych wpisów na kontrowersje.net.)
Też kiedyś napisałem, że na
Też kiedyś napisałem, że na miejscu Greenspana nie wiedziałbym jak skończy się polityka radosnego cięcia stóp, zwłaszcza, że wtedy bardzo wiele osób tę politykę chwaliło. Dodałem też jednak, że jeśli Greenspan nie wiedział, jakie skutki przyniosą jego decyzje, to nie powinien tych decyzji podejmować, bo odpowiadał za politykę monetarną całego kraju, a nie za swój własny biznes. Bank centralny powinien się w swojej polityce kierować stałymi zasadami, a nie pomysłami swojego szefa na ratowanie gospodarki.
No nie zupełnie tak
w Ameryce te dodatkowe opony finansują np. pieniądze Chińczyków, które Chińczycy, tak na marginesie, pewnie u siebie wyprodukowali.
PS
Za pobudzaniem z deficytu nie jestem
Rozmawialiśmy o tym kiedyś,
Rozmawialiśmy o tym kiedyś, zdaje się. Pisałeś, że Chińczycy szukali w derywatach alternatywy dla amerykańskich obligacji skarbowych. Może coś w tym jest, choć nie da się zaprzeczyć, że duża część derywatów, jakie powstały, to instrumenty pochodne od “greenspanowskich” kredytów. Nie twierdziłbym więc na Twoim miejscu, że Fed nie ponosi odpowiedzialności za kryzys.
pisałem konkretnie tylko o oponach,
których sprzedaż nie musi być nakręcana “produkcją” pieniądza przez bank centralny. Źródła finansowania bieżącego deficytu mogą pochodzić od Chińczyków i różnych petrodolarowców i wtedy Twój model “oponiarski”, choć zgrabny i sensowny, nie jest już tak oczywisty. Dotyczy to także derywatów. Natomiast co do FED to do błędu przyznał się sam Greenspan, ale w 2004 niewielu było takich, którzy wiedzieli jak to się może skończyć (pisałem o tym w jednym z pierwszych wpisów na kontrowersje.net.)
Też kiedyś napisałem, że na
Też kiedyś napisałem, że na miejscu Greenspana nie wiedziałbym jak skończy się polityka radosnego cięcia stóp, zwłaszcza, że wtedy bardzo wiele osób tę politykę chwaliło. Dodałem też jednak, że jeśli Greenspan nie wiedział, jakie skutki przyniosą jego decyzje, to nie powinien tych decyzji podejmować, bo odpowiadał za politykę monetarną całego kraju, a nie za swój własny biznes. Bank centralny powinien się w swojej polityce kierować stałymi zasadami, a nie pomysłami swojego szefa na ratowanie gospodarki.
Ameryka
emituje obligacje. Chiny kupują te obligacje, sprzedają chińskie towary do USA. Chiny mają obligacje, Amerykanie mają chiński chłam w sklepach. Co będzie jak Chiny przestaną kupować obligacje a swoje towary umieszczać na rynku wewnętnym (chyba po części się tak dzieje). Oj bolesne lata chyba czekają USA oraz resztę świata.
Ameryka
emituje obligacje. Chiny kupują te obligacje, sprzedają chińskie towary do USA. Chiny mają obligacje, Amerykanie mają chiński chłam w sklepach. Co będzie jak Chiny przestaną kupować obligacje a swoje towary umieszczać na rynku wewnętnym (chyba po części się tak dzieje). Oj bolesne lata chyba czekają USA oraz resztę świata.