Reklama

Życie kwitnie i tylko się cieszyć. A kiedy więdnie? Ktoś kiedyś powiedział, że żyjemy dopóty, dopóki o nas pamiętają.

Życie kwitnie i tylko się cieszyć. A kiedy więdnie? Ktoś kiedyś powiedział, że żyjemy dopóty, dopóki o nas pamiętają. Dlatego ten wpis, bo chciałbym, żeby było trochę tak, jakby Marcin jeszcze żył. Nie jest dla mnie istotne, co robił po czasach, kiedy byliśmy szczególnie blisko. Może inni wspominają go równie dobrze – a może właśnie nie? Ja pamiętam go właśnie tak, jak opisuję.

Reklama

Marcin był jednym z nas. Primus inter pares, gwiazda towarzystwa, dawał każdemu z nas poczucie wyjątkowości. Dziewczyny widziały siebie jako najważniejsze osoby w jego życiu, faceci w jego towarzystwie zyskiwali pewność siebie i wiarę we własną wartość. On dla wszystkich miał szeroko otwarte ramiona, akceptację graniczącą z miłością i uśmiech. Uśmiechał się całym sobą, zapalając wewnętrzne światło. I miał odwagę, tak dla niego naturalną, żeby podejmować inicjatywę. Wystawienie przez grupkę przyjaciół „Czekając na Godota” Becketta w trzeciej klasie liceum to było coś. W tym wystawieniu Marcin miał znaczny udział; to samo dotyczy następnego przedstawienia, pióra jednego ze wspólnych znajomych. To połączenie – odwagi, akceptacji i radości życia – pozwoliło mu potem stać się tym, kim został.
Nie jest istotne, że od czasu, kiedy się poznaliśmy, minęło już 20 lat.

A wydaje się czasem, jakby od  tamtych czasów minęło nie 20 lat, a dopiero parę dni.
Dwa dni temu na szkolnym przedstawieniu Becketta zgasł reflektor, i ze sceny rozległ się spokojny głos Marcina „Poprosimy o światło”.
Wyjazd w góry. I nocne Polaków rozmowy. I zakupy na targu i śniadanie, na które jedliśmy bunc i bryndzę z keczupem i majonezem. A jego rodzina patrzyła na to ze zgrozą, bo nie mieściło im się w głowie takie połączenie. A potem zwiedzanie i kobieta, która tuż przed nami wyjeżdżała samochodem z bramy, a Marcin udawał, że przejechała mu po stopach, czym ją śmiertelnie przestraszył. I wspólne podziwianie kościoła z witrażami.
I powrót i krakowski Stary Rynek. Gitarzysta pod Muzeum Fotografii, który zagrał „Schody do nieba” w pół sekundy po tym, jak szepnąłem do Marcina, że właśnie teraz jest właściwy moment, żeby to zagrać.
I też dwa dni temu była jego osiemnastka i zaprzyjaźnieni koszykarze, którzy  się zamknęli w małym pokoju, za każdą otwieraną butelką śpiewali „100 lat”. Wyszło nam, że powinien żyć 1800 lat co najmniej.
Przedwczoraj spotykałem się z nim w jego szkole. A po południu siedzieliśmy z na świetlicy i rozmawialiśmy ogólnie o pięknie kobiecej urody, na szczegółowych przykładach, które nas otaczały.
I przedwczoraj była impreza u wspólnej koleżanki. Przyszedł Marcin i długo nie mógł sobie znaleźć miejsca aż wreszcie zniknął i zjawił się chyba ze 2 godziny później z dziewczyną, której nikt nie zapraszał. Tańczyli potem mocno przytuleni, kiedy Phil Collins śpiewał „I can feel it coming in the air of night”.
I też przedwczoraj była grana sztuka wspólnego kolegi.
A tuż przed maturą szliśmy na piechotę z Marcinem z drugiego końca Kielc. Dopadła nas tuż potworna burza z oberwaniem chmury. Brodziliśmy po kostki w wodzie, ściągnęliśmy buty i szliśmy na bosaka, a kilkadziesiąt metrów od nas walił piorun za piorunem. Poczuliśmy się tak blisko Absolutu jak nigdy wcześniej w życiu i to była magiczna chwila, kiedy baliśmy się, a jednocześnie czuliśmy potężne uniesienie. Marcin zaczął rozmawiać z Bogiem, a potem burza szybko przeszła.
Wczoraj powiedział, że zostaje buddystą i zaczął rozdawać swoje rzeczy przyjaciołom.
A dzisiaj rano spotkaliśmy się w Warszawie i poszliśmy z naszymi Paniami na „Firmę” z Tomem Cruisem. A potem następują już tylko wspomnienia oddalania się od siebie.

Wszyscy, z którymi rozmawiałem po odejściu Marcina, mieli jednakowe wrażenie: że przypominając Mu się, byliby zbyt natarczywi, próbowaliby na siłę wejść po raz drugi do tej samej rzeki. Że są nieważni i na marginesie ówczesnego życia, które potoczyło się w tak odległym kierunku. Byli jednak tacy, którzy pamiętali, a jednocześnie potrafili nadać tej pamięci realną formę, np. drobnego prezentu, przekazanego Marcinowi przez Jego rodzinę.
I ja czułem, że nie na miejscu byłoby przypominanie się, dzwonienie, szukanie kontaktu. A teraz żałuję wszystkich okazji, przy których mówiłem sobie – Zbierz się, zadzwoń do niego, napisz – i odpowiadałem – E, no popatrz, czy ten facet, oglądany przez całą Polskę, będzie miał czas dla ciebie? – Te chwile i decyzje okazały się nieodwracalne. Ich żałuję najbardziej.

Marcin Pawłowski, dziennikarz TVN, zostawił żonę Olę i córkę Zuzię. Zmarł 20 listopada 2004 r. Jutro minie pięć lat.

Reklama

18 KOMENTARZE

  1. Szczęśliwi
    Szczęśliwi ci, których przyjacielem jesteś, drogi Quackie.
    Uśmiechy cieplutkie

    PS. Zauważyłam jakiś czas temu, że wspominając bliskich, co już po tamtej stronie, zwłaszcza tych znanych, ludzie mówią głównie o sobie. Ale nie Ty.
    Pzdr

  2. Szczęśliwi
    Szczęśliwi ci, których przyjacielem jesteś, drogi Quackie.
    Uśmiechy cieplutkie

    PS. Zauważyłam jakiś czas temu, że wspominając bliskich, co już po tamtej stronie, zwłaszcza tych znanych, ludzie mówią głównie o sobie. Ale nie Ty.
    Pzdr

  3. Nie rozumiem
    Dlaczego porównujesz fascynację buddyzmem do stanów kojarzących się z delikatnie mówiąc nierównowagą psychiczną? To znaczy, po kolei, schizofrenii nie miałem okazji obserwować. Buddyzm – wtedy, w 1989, był nowością, filozofią, innym sposobem poznawania siebie i rzeczywistości. Zresztą zaczytywaliśmy się w tych okolicach czasowych w “Śnieżnej panterze” Matthiesena, który opisał wyprawę w Himalaje, opowiadając równolegle o buddyzmie jako sposobie na odnalezienie się po śmierci żony.

    Jeżeli mam to rozumieć jako zdziwienie nad tym, że buddyzm w naszej rzeczywistości (czy też: ówczesnej rzeczywistości) jest równie nieprzystawalny jak wiara w kosmitów lub choroba psychiczna, to uważam to zdziwienie za idące w kierunku, który z kolei mnie jest całkowicie obcy.

  4. Nie rozumiem
    Dlaczego porównujesz fascynację buddyzmem do stanów kojarzących się z delikatnie mówiąc nierównowagą psychiczną? To znaczy, po kolei, schizofrenii nie miałem okazji obserwować. Buddyzm – wtedy, w 1989, był nowością, filozofią, innym sposobem poznawania siebie i rzeczywistości. Zresztą zaczytywaliśmy się w tych okolicach czasowych w “Śnieżnej panterze” Matthiesena, który opisał wyprawę w Himalaje, opowiadając równolegle o buddyzmie jako sposobie na odnalezienie się po śmierci żony.

    Jeżeli mam to rozumieć jako zdziwienie nad tym, że buddyzm w naszej rzeczywistości (czy też: ówczesnej rzeczywistości) jest równie nieprzystawalny jak wiara w kosmitów lub choroba psychiczna, to uważam to zdziwienie za idące w kierunku, który z kolei mnie jest całkowicie obcy.