Reklama







Rozkładaliśmy ten namiot ślamazarnie, przy pochlipywaniu dziewczyny. Narty wbijane w śnieg jakoś się nie przydały do skonstruowania naszego noclegu. Stanęło na tym, że plecaki zostały na zewnątrz przy rogach namiotu i to do plecaków próbowaliśmy go mocować. Słabe to było mocowanie. Maszty chyliły się ku sobie , sufit zwisał nam na głowy, było to namiot najgorzej rozbity w mojej karierze. Ale jakoś stał i osłaniał od wiatru.

Reklama

 

Wszystkue nasze rzeczy zostały na zewnątrz na pastwę losu. Pamiętam, że buty też chowaliśmy na śniegu pod tropikiem. Do środka wleźliśmy tylko my, śpiwory, materace, juwel i wiktualy, z których przy świeczce przygotowaliśmy wieczerzę. Nie było miejsca na więcej. Stopy odmarzały mi z piekielnym bólem przez jakieś pół godziny. Plaga próbował wydedukować, gdzie jesteśmy ślepiąc w mapę ale bez rezultatu bo w ostatniej fazie przedzierania się przez śnieg nie napotkaliśmy żadnych charakterystycznych miejsc.

Odgłosy wilków oddaliły się, A. najedzona i rozgrzana w śpiworze zaczęła dowcipkować. W naszym schronieniu mieliśmy chwilowe złudzenie ciepła od świecy i juwla. I wkrótce zaczęliśmy się zbierać do snu.

 

Cóż tu opowiadać. Wszelkie złudzenia nie trwały długo. Spaliśmy z Adasiem po brzegach namiotu, Plaga z A. w środku. Cała noc to była seria rzadkich pięciominutowych drzemek, przeplatanych próbą przybrania pozycji dającej mniejsze straty ciepła. W środku nocy podnieśliśmy się z Plagą i wypaliliśmy ostatniego papierosa do żywego filtra, co się zakończyło koszmarnym kaszlem nas obu. Było mi straszliwie zimno w plecy a zwłaszcza w okolice nerek i byłem przekonany, że je sobie odmroziłem.
 

Nocleg był tak niemiły i męczący, że zaczęliśmy się zbierać i pakować przed świtem, jeszcze po ciemku. Dziewczynę opatuliliśmy we wszystkie śpiwory aby wypoczęła jak najdłużej a sami zabraliśmy się do rozmrażania butów, które zamieniły się w kamień – nie dało się ich założyć na nogi. To zajęło trochę czasu, potem symboliczne śniadanie i w drogę, gdy tylko się rozjaśniło. Znowu wydawało mi się, że słyszę psa. Adaś, który zachował z nas najwięcej energii ruszył przodem i wkrótce słyszeliśmy jego triumfalny krzyk. Po drugiej stronie strumienia, który sforsowaliśmy po lodzie, na skarpie stała chata. Nie dotarliśmy do niej bo wpadliśmy na zaśnieżoną drogę ze śladami kolein i uznaliśmy za bardzo prawdopodobne, że jesteśmy niedaleko Dołżycy. Nie myliliśmy się. Plaga z Adasiem idący daleko z przodu zostali na drodze zatrzymani przez żołnierza WOP. Dołączyliśmy do nich gdy stali w oczekiwaniu koło strażnicy. Żołnierz zabrał im dokumenty i poszedł sprawdzać czy personalia nie występują na czarnej liście. Czekaliśmy dłuższą chwilę, Plaga podzielił się ze mną wyproszonym od żołnierza papierosem i na spokojnie omawialiśmy sytuację.

 

Perspektywa problemów z WOPem wcale nas nie przerażała. Po surviwalowym noclegu mało co mogło nas przerazić. Na szczęście był Sylwester, a my być może nie sprawialiśmy bardzo podejrzanego wrażenia – żołnierz wyszedł, oddał chłopakom dokumenty, przejrzał jeszcze dokumenty moje i dziewczyny i puścił nas wolno. Coś tam się odgrażał, że wyślą pismo do dziekana i tyle.

 

Ruszyliśmy w stronę Komańczy szukać noclegu. Okazało się, że w schronisku nie było miejsc. Zaczęliśmy łazić po chałupach i pytać się o możliwość zanocowania z każdą nieudaną próbą coraz bardziej zdesperowani.

 

Chłopaki zaszli do kolejnej chaty z wielkim gankiem, po chwili wlazła za nimi A. i jakaś dyskusja toczyła się w środku. Niewiele słyszałem przez szparę w drzwiach. W końcu zniecierpliwiony i ja wszedłem do środka.

 

Koleżeństwo obstąpiło starszą panią w serdaku i coś tam dyskutowało bez powodzenia. Babinka spojrzała na mnie i aż złożyła dłonie z grozą.

– O Jezusicku – wykrzyknęła. W progu stał obsypany śniegiem facet, z czapką i kominiarką oblodzoną od oddechu, z nartami w rękach i wielkim tarnowskim plecakiem [*1] na ramionach , którego wyładowany komin wystawał mi sporo nad głową. Wyglądałem podobno niesamowicie.

– Dzień dobry, pani – przywitałem się grzecznie.

– A dziń dobry, dziń dobry. Niech zdejmie ten tobołek, bo przecie ciężko musi być –

Mój sterany wygląd i ten ogromny plecak złamały opór kobiety. Planowała iść na Sylwestra do swoich dzieci w drugi koniec wsi i nie chciała nas przyjąć na nocleg mimo długotrwałych pertraktacji. Na mój widok litość wzięła górę i zgodziła się nas przenocować. Zapłaciliśmy za ten nocleg jak za zboże. Dostaliśmy za to kompletnie wyziębiony pokój, opał do kaflowego pieca i wrzątek na herbatę.

Chłopaki ruszyli do sklepu po sylwestrowe zakupy a ja z A. zapakowaliśmy się do łóżek.

Sylwester był świętowany wyskokowymi napojami tylko przez połowę wycieczki. Chłopaki nieźle sobie popili. Babinka poczęstowała nas ciastem, do rodziny poszła tylko na godzinkę, pewnie sobie wyobrażała, że się rozdokazujemy i puścimy jej chałupę z dymem. Pamiętam ten nocleg bardzo dobrze, bo po raz pierwszy od kilku dni było mi wreszcie ciepło mimo bliskiej zeru temperaturze w pokoju. Nad ranem Nowego Roku było już zresztą znacznie cieplej, bo pokój się trochę nagrzał.

 

***

 

Tak się zakończyła nasza wyprawa. Zdobyliśmy wielką sławę w pewnych kręgach na uczelni. Ja narty śladowe założyłem potem jeszcze tylko raz w życiu a na nartach zjazdowych zjechałem dosłownie dwa pierwsze i ostatnie razy. Oba zjazdy zakończyły się wykręceniem pełnego widowiskowego salta. Nic mi się nie stało ale uznałem, że nie należy kusić losu i już nigdy potem nie dałem się namówić na narciarstwo. Ktoś powiedział, że bez instynktu samozachowawczego nie można uprawiać tego sportu, nie można jeździć „na krechę” , ruchem jednostajnie przyśpieszonym bez żadnego hamowania a taki miałem styl jazdy. Ten ktoś na pewno miał rację. Wszelkie późniejsze zimowe trasy odbywałem na własnych nogach. Myślało się o zrobieniu rakiet śnieżnych ale jakoś nigdy nie doszło do realizacji tych zamysłów.

 

Z Adasiem przeżyłem później jeszcze kilka przygód mocno hardcorowych i zawsze jakieś baby były w tle tych przygód a potem Adaś zniknął z horyzontu, nie wiem co się z nim dzieje. Z Plagą nasze drogi w trakcie studiów się rozeszły, przestał jeździć w Bieszczady ze względów osobistych – dość romantyczna historia. A., która studiowała w innym rejonie miasta spotykałem przypadkiem dopiero jakieś dwadzieścia lat po pamiętnej wyprawie. Przytyła, urodziła dwójkę dzieci, udane życie rodzinne, standard. Jakoś nie rozmawialiśmy o wyprawie do Jasiela, raczej o teraźniejszych problemach. Potem spotykałem ją jeszcze kilka razy, bo pracowaliśmy w tym samym biurowcu. Zawsze witaliśmy się z uśmiechem ale do wspomnień jakoś nie było nastroju. Nawet nie wiem czy pamięta epizod z rozdartymi spodniami. Pewnie tak.

 

To był jedyny mój zimowy nocleg w namiocie. Potem zdarzały się zimowe noclegi pod gołym niebem albo w pasterskich szałasach , może nawet bardziej dokuczliwe ale nigdy nie były to sytuacje kompletnie nieprzewidziane, wymuszone przez okoliczności jak to miało miejsce pod Dołżycą. Bo my przecież ten namiot to tylko dla szpanu zabraliśmy. Ani nam w głowie było biwakowanie na śniegu. Życie napisało inny scenariusz. Skądinąd ciekawe czy jakiś ślad po więziennym obozie w Jasielu jeszcze pozostał.

 

Koniec.

 

———–

[*1] – Plecak tarnowski – sprzęt szyty na zamówienie przez spółdzielnię z Tarnowa ,z grubego brezentu, rama stelażu była ze spawanych metalowych prętów obszytych skórą. Pusty ważył dobrych kilka kilogramów a nawet więcej. Wszystkie wykończenia w nim były skórzane albo metalowe. W tamtych czasach sprzęt prawdziwych turystów. Mieścił zawartość wielu wiader w swoim worze i trzech gigantycznych kieszeniach. Kosztował wtedy więcej niż niezła tygodniówka. Plecaki z aluminiowym stelażem stawały się już dostępne i zaczynały być powszechne ale były mało pojemne.

 



Reklama

80 KOMENTARZE

    • hmmm ;-))))
      e tam, zimy w Beskidzie nie są złe, mnie znacznie gorzej zawsze chodziło się jesienią, późną jesienią
      choć z drugiej strony hmmmm, jak się nałoży na siebie śnieg i wiatr a rozpędzić potrafi się w dolinach naprawdę ostro to bywa wesoło.
      hmmmm ;-))) a do Dołżycy mam jedynie 90 kilometrów, ale do takiego na ten przykład Małastowa to jedynie 12 kilometrów ;-))))

      • Małastów też znam
        pracowałam w Smerekowcu półtora roku. robiłam tam scalemnie. Do Gładyszowa chodziłam na tańce, albo z PKS.
        a w Łosiu nie było jeszcze zalewu. W Gorlicach była tylko jedna kawiarnia nazywała się chyba “Stokrotka” tam piłam pierwszy raz w życiu kawę cappuccino. Na górze Małastowskiej było schronisko właściciele to małżeństwo czsem do nich chodziłam na kiszone ogórki.
        Niedawno byłam tam i ..nie poznałam, ani Gorlic ani Małastowa ani Smerekowca. Z tamtych lat zostało troche fotografii i wspomnienie w Ropie żyły jeszcze raki

    • hmmm ;-))))
      e tam, zimy w Beskidzie nie są złe, mnie znacznie gorzej zawsze chodziło się jesienią, późną jesienią
      choć z drugiej strony hmmmm, jak się nałoży na siebie śnieg i wiatr a rozpędzić potrafi się w dolinach naprawdę ostro to bywa wesoło.
      hmmmm ;-))) a do Dołżycy mam jedynie 90 kilometrów, ale do takiego na ten przykład Małastowa to jedynie 12 kilometrów ;-))))

      • Małastów też znam
        pracowałam w Smerekowcu półtora roku. robiłam tam scalemnie. Do Gładyszowa chodziłam na tańce, albo z PKS.
        a w Łosiu nie było jeszcze zalewu. W Gorlicach była tylko jedna kawiarnia nazywała się chyba “Stokrotka” tam piłam pierwszy raz w życiu kawę cappuccino. Na górze Małastowskiej było schronisko właściciele to małżeństwo czsem do nich chodziłam na kiszone ogórki.
        Niedawno byłam tam i ..nie poznałam, ani Gorlic ani Małastowa ani Smerekowca. Z tamtych lat zostało troche fotografii i wspomnienie w Ropie żyły jeszcze raki

    • hmmm ;-))))
      e tam, zimy w Beskidzie nie są złe, mnie znacznie gorzej zawsze chodziło się jesienią, późną jesienią
      choć z drugiej strony hmmmm, jak się nałoży na siebie śnieg i wiatr a rozpędzić potrafi się w dolinach naprawdę ostro to bywa wesoło.
      hmmmm ;-))) a do Dołżycy mam jedynie 90 kilometrów, ale do takiego na ten przykład Małastowa to jedynie 12 kilometrów ;-))))

      • Małastów też znam
        pracowałam w Smerekowcu półtora roku. robiłam tam scalemnie. Do Gładyszowa chodziłam na tańce, albo z PKS.
        a w Łosiu nie było jeszcze zalewu. W Gorlicach była tylko jedna kawiarnia nazywała się chyba “Stokrotka” tam piłam pierwszy raz w życiu kawę cappuccino. Na górze Małastowskiej było schronisko właściciele to małżeństwo czsem do nich chodziłam na kiszone ogórki.
        Niedawno byłam tam i ..nie poznałam, ani Gorlic ani Małastowa ani Smerekowca. Z tamtych lat zostało troche fotografii i wspomnienie w Ropie żyły jeszcze raki

    • hmmm ;-))))
      e tam, zimy w Beskidzie nie są złe, mnie znacznie gorzej zawsze chodziło się jesienią, późną jesienią
      choć z drugiej strony hmmmm, jak się nałoży na siebie śnieg i wiatr a rozpędzić potrafi się w dolinach naprawdę ostro to bywa wesoło.
      hmmmm ;-))) a do Dołżycy mam jedynie 90 kilometrów, ale do takiego na ten przykład Małastowa to jedynie 12 kilometrów ;-))))

      • Małastów też znam
        pracowałam w Smerekowcu półtora roku. robiłam tam scalemnie. Do Gładyszowa chodziłam na tańce, albo z PKS.
        a w Łosiu nie było jeszcze zalewu. W Gorlicach była tylko jedna kawiarnia nazywała się chyba “Stokrotka” tam piłam pierwszy raz w życiu kawę cappuccino. Na górze Małastowskiej było schronisko właściciele to małżeństwo czsem do nich chodziłam na kiszone ogórki.
        Niedawno byłam tam i ..nie poznałam, ani Gorlic ani Małastowa ani Smerekowca. Z tamtych lat zostało troche fotografii i wspomnienie w Ropie żyły jeszcze raki