Dlaczego oglądający 4 godziny TV człek ma być gorszy od czytającego godzinami literaturę? Przyjaciel – nazwę go Wotek – skonkludował w taki oto sposób:
Odpowiedzialność za banał tego świata, za banalność naszej rozrywki, za wszechobecną trywialność i nieproporcjonalne zainteresowanie głupotą, ponosi człek, a raczej praczłek o imieniu Pra Idiota.
Próbuje mi udowodnić, że ktoś taki faktycznie istniał, choć przyznaje: nie koniecznie o takim imieniu. A było to tak: Pra Idiota upolował w sobotę, choć sobót jeszcze wtedy nie znano, co nie znaczy, że ich nie było, Pra Idiota wyczuwał ten dzień, wolny, jakby instynktownie.
Upolował na kilka dni wałówki i po pracy siadł na dupsku, zakosztował ekstazy z wszystkimi prelaskami i mamutami.
Wyobrażamy go sobie jak siedzi teraz w sobotnie popołudnie na kamieniu i patrzy na obłoki, na drzewa, patrzy w dal. W tym dniu miał sexu aż nadto, więc się nudzi, choć o tym nie wie, wyczuwa to instynktownie.
Zachodzi słońce, a on siedzi i zaczyna patrzeć na błyszczący księżyc. Księżyc porusza się bardzo wolno, omiata go zrazu do razu jakaś chmurka.
Nudy.
Pra Idiota bierze kamienny topór i rzuca nim w księżyc. Przykłada dłoń do ucha, ale nic nie słyszy; żadnego brzdęk, łup czy cup. Księżyc nadal świeci. Jakaś chmurka na chwilę zasłania jego srebrny owal.
Pra Idiota zwołuje wpółplemienców. Pokazuje na księżyc i rzuca swoim toporem. Za przykładem Pra Idioty rzucają i inni. Kiedy „ten z najdłuższymi włosami” bierze olbrzymi zamach i jego dzida uderza w opodal usypany kopiec kości, nocną ciszą zwielokrotniony, dobywa się dźwięk złowieszczy i przeraźliwy.
Pra Idiota wręcza ucho mamuta (jego przysmak) szczęśliwcowi, który jako pierwszy trafił w księżyc dzidą. Po kilku rundach, znowu nuda. Pra Idiota wymyśla nową zabawę: bieganie za ochotnikiem, z dzidami, do pierwszego trafienia.
Po kilku tysiącach lat i ta zabawa staje się nudna mimo okazałych nagród i bonusów z kóz i kobiet: mówimy o czasach, kiedy kobiety nie były jeszcze na sprzedaż. Nic nie zapowiada największego w dziejach BigBrothera, tak współcześnie popularnego w rozlicznych mutacjach, póki nie pojawia się Cheops.
Egipski władca, świr i megaloman, dzięki matactwom urzędniczym zyskujący fundusze na budowę tak zwanej – Piramidy. Z wielkiej drewnianej platformy obserwuje postępy pracy kilkudziesięciu tysięcy rodaków, zachęcanych do katorżniczej pracy czosnkiem i rzodkiewką. Po 30 latach spędzonych na słońcu budowla jest gotowa, tak jak Cheops; gotowy na amen od słońca pustyni. Wysoki na ponad sto trzydzieści metrów ostrosłup, choć doskonały, emanuje przez kolejne 5 tysiecy lat swoim banałem, mając swoich licznych naśladowców w pomniejszonej skali choćby w Meksyku.
Jednak pierwsze w pełni kontrolowane show odbywa się w roku około 33 w Jerozolimie. Krew, gwoździe i głośne okrzyki, powodują jednak w tej epoce „ducha”, że w ludziach, jakby jeszcze bardziej zapada się wyobraźnia a w kreacji zaczynają przejawiać mimo coraz większej ilości wynalazków wysoce nieprawdopodobną nijakość. Zresztą wąskie uliczki Jerozolimy nie były trafnym wyborem na masową imprezę.
Jedyną wciągającą ludzi w doskonałe samopoczucie rozrywką stają się wojny; jak się okazuje, nie aż tak częste, aby człowiek chodził od rana do nocy z roześmianą gębą, kiedy dochodzą do tego wbite w uda lub w plecy strzały. Na arenach Rzymu i całego rzymskiego imperium organizowane są rozliczne imprezy, które szybko tracą popularność, ze względu na małą ilość zwierząt czerpiących satysfakcję, z, na zawołanie wydobywanej z nich wściekłości, do rozszarpywania uzbrojonych gladiatorów.
Krew w tamtym czasie nie robi specjalnego wrażenia, a nauczyć słonia, aby z miłą chęcią deptał efektownie ludzi, wcale łatwym nie jest.
Pod koniec pierwszego tysiąclecia po Chrystusie kaznodzieje wymyślają przestronne kościoły mogące pomieścić całe miasta i za pomocą kolorowych witraży, kadzideł i monotonnego intonowania łaciny, hipnotyzują ludzi przez kilkaset lat nie dając im jednak godziwej rozrywki, przez co cała impreza nie posiada w swej historii momentów wartych wspomnienia, jako ciekawych lub spektakularnych.
Dopiero w renesansie pojawia się nowy pomysł na gremialne imprezy zwane Malleus Maleficarum – Młot na czarownice. Imprezy, na początku wysokich lotów, z wolna przemieniają się w bylejaki spektakl pozbawiony inwencji. Pali się i torturuje głównie kobiety, tak bardzo lubiane przez mężczyzn, więc siłą rzeczy impreza jest skazana na szybkie zapomnienie, mimo unoszącego się jeszcze długo, smrodu spalonych ciał.
Z braku ciekawych imprez i ciągnącego się za człowiekiem banału, nie dziwi fakt entuzjastycznie przyjmowanego każdego objawu imprez globalnych, z których, kulminacyjną, okazała się zabawa znacznej części ludzi w tak zwany faszyzm i obozy koncentracyjne, przez wielu uważane i do dzisiaj, za fantazmaty chorych scenarzystów tamtej epoki.
Kiedy po pięciu latach ludzie zorientowali się, że zabawa na początku bardzo fajna: strzelanie z broni palnej, prześladowanie słabszych i milszych od siebie, z czasem stała się nie tyle nudna, co z powodu dramatycznego uszczuplania się zasobów graczy, po prostu niemożliwa. Na początku, gracze posiadali przyjemne dla oka haubice i czołgi gąsienicowe, bez kłopotu przeciskające się przez najgęstszą ludzką ciżbę, ale kiedy się okazało, że gracze z przeciwnego podwórka posiadają podobne haubice i czołgi a nawet latające machiny, rzucające z wysokości najróżniejszego pomyślunku bomby, w tym zapalające, gra przestała być zabawna, bo zapanował nieznośny konsensus bez możliwości zdecydowanego wygrania, nie wspominając o nagrodach.
Zorientowano się w pewnym momencie, że aby impreza miała powodzenie musi mieć jak największą widownię. Dlatego niewypałem były piramidy i kościoły, bo mimo organizowania wokół siebie znacznej ilości ludzi, nie mogły organizować większości w jednym czasie. Dzięki cudownemu wynalazkowi lampy katodowej i jej powszechnej produkcji, ludzkość dostała wreszcie oko boże, zdolne zaglądnąć w każdy najdalszy zakątek świata, choćby górą gówna przysypany.
Nie musimy już łazić na rynek, aby oglądać ucinanie głów czy palenie na stosie, bo możemy to robić z własnego mieszkania. Nie czujemy swądu palonych ciał, popijamy piwo, celujemy swoją nowoczesną maczugą z przyciskami w srebrny księżyc, a kiedy trafimy w coś ciekawego, sami przynosimy sobie chłodny prezent z lodówki zakupionej bez wychodzenia z domu.
Pierwszy rzut kamiennym toporem w księżyc, ciągnie się za nami iście archetypicznie, dzięki Pra Idiocie, który nie był w stanie wymyślić niczego innego i pozostanie tajemnicą, dlaczego w prawie niezmienionej formie przetrwało to do dziś.
Pra Idiota prawdopodobnie tkwi w każdym z nas, kod genetyczny w jego spermie zakręcony jak okrętowa lina, w niezmienionej formie przekazywany jest z pokolenia na pokolenia.
Jako praojciec wszystkich ludzi, swą pierwszą banalną zabawą dał prekurs wszystkim pozostałym, zmieniającym się, zależnie od indywidualnej fantazji, rodzajem kamiennej lub elektronicznej dzidy. Zabawa dalej pozostaje ta sama.
Nadzwyczaj trafne
Odnoszę jednak wrażenie, że w swojej masie jesteśmy wtórni w stosunku do Pra Idioty, on jednak trochę się pogimnastykował, a my co – rzucamy dzidą, leżąc na kanapie.
Pozdrawiam.
Uwielbiam takie teksty.
Uwielbiam takie teksty. Dopadła mnie jednak myśl, rzadko mi się to zdarza, bo z reguły mnie omijają szerokim łukiem. Myśl sprowokowana została tym: “W tym dniu miał sexu aż nadto, więc się nudzi, choć o tym nie wie, wyczuwa to instynktownie.” Przybiegła i zawołała znajomą, która rzekła, iż Pra Idiota nudził się bo był jednak idiotą. Inteligentni ludzie się nie nudzą. Przed rzuceniem dzidą w Księżyc na ekranie idą po piwo do lodówki. A takie piwo to, bardzo pobudza intelekt.
PS: Jak można mieć dość sexu?
Musiał być wyjątkowym Idiotą
Pra Idiota musiał być w takim układzie wyjątkowym konglomeratem bezmyślności i głupoty skoro nawet sex mu się nudził, choć i ja zachodzę w głowę jak to możliwe. Piwa nie miał, więc nie możemy powiedzieć, czy to pifko by go stymulowało do działania, czy też jak poniektórzy, spał by słodko na ziemi lub latał z pełnym pęcherzem, z dzidą, wymyślając nowe pijackie zabawy.
Prawdopodobnie był to czas, kiedy kobiety przestały być zadowolone z za krzaka wyskakujących na ich tyłki Pra Idiotów, bo liczyły – mimo werbalnie niewyartykułowanych pretensji – na głaskanie, objęcie, nie wspominając o przytulaniu. A że starać się nie musiał i miał wszystko na kiwnięcie palca – trudno powiedzieć którego – to wiadomo, że łatwo osiągalne rzeczy nie cieszą się taką estymą jak przykładowa góra, na którą możemy się wspinać mozolnie, dla nagrody choćby i samych widoków na jej szczycie – w przeciwieństwie do darmowo, na jej wierzchołek nas wiozącej ekspresowo windy.