Kwitnące kawałki miłości nieodległej zawijać,
Złapać w kokon, kaftanem omotać… i patrzeć,
Podziwiać, z kącika ust ślinę językiem smakować.
Kwitnące kawałki miłości nieodległej zawijać,
Złapać w kokon, kaftanem omotać… i patrzeć,
Podziwiać, z kącika ust ślinę językiem smakować.
Włosy odgarniać, żywić, poić i więzy nie luzować.
Pieśń z modlitwą echem się odbija, i wraca, inna,
A taka sama, ściany chłoną, nie, odbijają;
Tynki kruszyć się nie chcą, zwracają słowa, wyrazy,
Zdania; wije się, szarpie w klatce wiele razy.
Dlaczego brwi marszczy? Ma samych wielbicieli,
Wybawicieli, z części w całość posklejali, połączyli.
Jego i ścian pielęgnacji uroki docenić musiał, pragnął;
Gryźć kraty, walczyć, napinać mięśnie już nie łaknął.
Razem ze świętym; wspólną mowę się słyszało,
Rządek myśli, zrozumieniem – biło z oczu mocno.
Klepnięcie, błysk, pachniało wokół śmiechem,
Ściany bezmyślnie, jak wszystkim, zawtórowały echem.
Coś się stało? Widać coś? Niby dalej kiwa się, dalej,
W rytm, mechanicznie, miarowo, jednakowo.
Laleczka, w słusznym kierunku umysł tak napina,
Co więc widział? – Została tylko mentalna padlina.
Za późno, więzy – odcinać – powrozy; kaftan rozpinać.
Kopnąć, drapnąć, czasem, w pysk zdzielić – za późno.
Wzniesiony ołtarzyk egoizmu i własnej niemocy,
Kisić się tak, bez powietrza, bez kolorów, bez pomocy.
Świętości chwalebne miały się dzieje: oddech złapać,
Rosnąć między nożem, marzeniem, a zbawieniem.
Aby sacrum swoje rozwinąć i w mocy zachować,
Wolność dać, nie tylko pieścić, ale też sprofanować.