W szkole średniej siatkówka była moją ulubioną dyscypliną. Na lekcjach WF "pod dachem" graliśmy w koszykówkę lub siatkówkę, do koszykówki się nie nadawałem, ponieważ nie łapałem (i do dziś nie łapię) różnicy między faulem a agresywnym kryciem, więc kiedy na parkiet wyskakiwała pomarańczowa piłka, koledzy grzecznie mówili do mnie – Ty, Quackie, siadaj sobie na ławeczce i poczytaj coś -.
Natomiast siatkówka, to co innego. Brak kontaktu oznaczał brak możliwości sfaulowania kolegów, co zarówno oni jak i ja bardzo sobie ceniliśmy – już wtedy nie było bezpiecznie zetknąć się z rozpędzonym Quackim. Natomiast walka pod siatką odbywała się głównie wzwyż, wyskoki jakoś mi się udawały, a w serwach swego czasu potrafiłem zdobyć ładnych parę punktów pod rząd – wychodziły mi piękne, płaskie strzały, które już, już miały przelecieć za linię, a tymczasem lądowały pomiędzy oniemiałymi z wrażenia przeciwnikami.
I w polu, i pod siatką nie było najgorzej, potrafiłem znaleźć swoje miejsce w zespole, i wystawić piłkę pod siatkę, i czasem zbić jak trzeba. Nie żebym się nadawał do rozgrywek międzyszkolnych, co to, to nie. Ale faktem jest, że mecze siatkówki do dziś wspominame mile. Z jednym wyjątkiem.
Otóż pewnego ciepłego październikowego dnia graliśmy właśnie w siatkówkę na wysokim poziomie (sala gimnastyczna była położona nietypowo, na drugim i ostatnim piętrze szkołym, w starym budownictwie). Zablokowałem dość perfidne przebicie i zobaczyłem, że piłka leci pionowo, do góry, a z boku startuje do niej kolega Krzysztof. Żeby miał miejsce i zdążył dojść do piłki, spadając od siatki zwinąłem się wpół – i to był błąd. Moje własne kolano zetknęło się jakoś mało czule z żuchwą, dociskając ją na siłę do górnych zębów. Traf chciał, że w środku znalazł się język, którego sobe omal nie odgryzłem. Czy wiecie, jak mocno jest ukrwiony ludzki język? Praktycznie rzecz biorąc, to gąbka, wypełniona krwią, która w przypadku przebicia zaczyna mocno przeciekać, a dla otoczenia krwotok wygląda… noo, szokująco.
Wylądowałem z językiem na izbie przyjęć najbliższego szpitala. Lekarz obejrzał uszkodzone miejsce, wzruszył ramionami, włożył jeden tampon pod język, przykrył drugim, kazał mi to tak trzymać i usiadł do wypisywania papierów. – Ho he hauo? – zapytałem – Hy ho hoń hohaanego? -. – E, nie, poważnego to nie, ma pan dziurę prawie na wylot – uspokoił mnie lekarz – Ale za parę dni się to zrośnie, język się szybko regeneruje -. I miał rację. A ja dostałem parodniowe zwolnienie z ustnego odpytywania na wszystkich przedmiotach. Jedyne takie zwolnienie za mojej pamięci oficjalnie poświadczone przez wuefistę!
NIe
mam czasu na koment. Obowiązki wzywają. Wywiadówka (dzieci zaczęły rok) a potem właśnie siatka. Wieczorem coś może więcej odpiszę. Albo i nie;-)
Thx za wpis.
To się często zdarza:
To się często zdarza: kontuzje zadane poprzez kolizje części własnego ciała. Miałem coś podobnego w pierwszej, drugiej klasie szkoły podstawowej. Wychodziliśmy z tejże klasy zwyczajowo jak to gówniarze przez okno a izba była usytuowana na bardzo wysokim parterze. Skoki były dość hardkorowe. Więc ja sobie skoczyłem z lekkim pietrem na ramieniu, elegancko zamortyzowałem ugiętymi nogami, kolana poszły w górę i walnąłem się nimi w brodę. Wszystkie gwiazdy, potem bezgwiezdność i ból. Nie. Przytomności nie straciłem ale był siniak i utrata zapału do zabawy w kaskadera.
Drugi przypadek miałem w początkowej fazie trenowania jujistu. Trener demonstrował rzut a ponieważ nie wszyscy jeszcze mieli przepisowe kimona a ja już miałem to byłem delikwentem do obijania. Nawet czułem dumę z tego powodu do momentu, gdy mnie rzucił tak, że upadłem na bok i walnąłem kolanem o kolano. Zabolało. Trening jakoś dokończyłem ale potem masakra. Wylew na uderzonym kolanie nabrał monstrualnych rozmiarów a jego kolor istotnie i dramatycznie zbliżył się do czerni. Drugie kolano było w trochę tylko lepszym stanie. Koledzy żartowali, że będzie trzeba amputować ale na szczęście obyło się bez interwencji chirurga. Nauczkę miałem na cały cykl treningowy. Już nigdy potem nie walnąłem kolanem o kolano. Bardzo efektywna nauka odruchów 🙂
To teraz wyobraź sobie:
Judo, rzut przez biodro (zapomniałem nazwy, sorry). Zamiast na matach i w judogach, na wykładzinie dywanowej, w dżinsach i półbutach. Rzuciła mną dziewczyna o połowę ode mnie mniejsza, a ja, zamiast się okręcić na pięcie, poniewczasie zorientowałem się, że normalne półbuty na wykładzinie nie ślizgają się tak, jak bose stopy po macie. Zablokowałem stopę w kostce, ale tym mocniejsza była dźwignia na kolano. Walnąłem zupełnie nieprofesjonalnie na podłogę, zobaczyłem ciemność i gwiazdki. Efekt własnej głupoty: zerwane więzadła krzyżowe, krwiak 150 ml w stawie, 6 tygodni gipsu, pół roku rehabilitacji. Adieu, judo, welcome, barometr w kolanie.