Tubylczych patriotów można z grubsza podzielić na dwie grupy – tych, którzy wielbią to, co było i tych, którym w zasadzie jest obojętne, co TU było kiedyś, natomiast podoba im się to, co jest. Jedni i drudzy często usiłują dowieść swoim oponentom, kto jest bardziej polskim patriotą i obie strony popełniają ten sam błąd w założeniu – nie da się być polskim patriotą, bo Polski po prostu nie ma. Jest jakiś bękart okrągłostołowy z pozorami państwa, z pozorami Polski, w świecie realnym zajmujący część terytorium dawnej Polski, a w świecie wirtualnym/medialnym udający jakąś ciągłość z minionym tysiącem lat historii tego miejsca. Jest jeszcze język, coraz bardziej pokraczny i plugawy, szczątkowa historia "do obchodzenia", śmieszna waluta o historycznej nazwie, jakiś tam rząd i parlament, a nawet konstytucja. Pozory są zachowane, a jakże i większość nawet w nie wierzy, tak jak niektórzy wierzą, że dzięki głosowaniu grupki psychiatrów homoseksualizm przestał z dnia na dzień być zboczeniem i jednostką chorobową. Ilu pedałów było wśród głosujących – o tym historia milczy, no ale to jeszcze nie był czas na intratne comming outy.
Dzisiejsi patrioci w zasadzie niewiele się różnią od tych sprzed dwustu lat – jedni tęsknią za utraconą ojczyzną – wolną, silną i "dbającą o swoje dzieci" (to "patrioci historyczni"), inni zaś starają się, aby być zawsze comme il faut i nie popełnić żadnego faux pas na balu u gubernatora, bo jakby to świadczyło o Polakach? (to "patrioci nowocześni"?). To mnie i śmieszy, i brzydzi. Śmieszy mnie wywieszanie biało-czerwonych chorągiewek w TYM CZYMŚ, zwanym III RP, brzydzi oportunizm i lizusostwo.
Wielbiciele Polski, wpinający sobie patriotyczne znaczki w klapy i maszerujący ze śpiewem podczas rocznic rozmaitych klęsk (lub np. "sukcesów", jak EURO 2012) mogliby równie dobrze oflagować się godłami Winterfell, Smoczej Skały lub innego Śródziemia, bo różnice między tymi tworami literackiej wyobraźni, a pogrzebaną w historii Polską są mało istotne. Istotne jest to, że ani Dorne, ani Polska nie istnieją naprawdę, lecz tylko w literaturze.
Tak, ja wiem – realni ludzie przelewali krew za Polskę, marzyli o niej, walczyli o nią… Zgoda, ale ich już nie ma, to po pierwsze, a po drugie – oni nie tylko gadali, gadali i gadali…
Czy ja jestem patriotą? Broń Boże! Moczu bym za to coś, nazywane III RP nie oddał, a co dopiero mówić o krwi. Jestem, jeśli można to tak nazwać – patriotą swojej rodziny, bliskich mi ludzi. Po trosze miejsca, w którym się urodziłem i wychowałem, ale już różne pamiątki po różnych etapach życia wywalałem do śmietnika, zatem to się nie liczy. Sentyment jeno.
Skoro napisałem, że Polski nie ma, to zapewne wielu czytających zapyta, jak wobec tego można Polskę przywrócić do życia? Niestety, jest tylko jeden sposób, który uważam za jakąś szansę i nie są to kolejne wybory spośród samych swoich. To huk, krew, ból i szczęk metalu. Gorejące żelazo wypalające wrzody, ale i zdrową tkankę przy okazji, niestety. C’est la vie.
Ale spoko – to się nie zdarzy, bo na trzydzieści parę milionów tzw. Polaków jest tylko kilka par jaj, szacując optymistycznie. Tak że śpijcie spokojnie, szanowni Czytelnicy i w spokoju przekonujcie się o swoich "najmojszych" racjach na blogach, internetowych forach, przy grillu.