Podpiąwszy całość muchą, włożyłem się w spodnie. Na mijanych twarzach przechodniów poddałem mimikę porannej tresurze. Zdała; się na nic. Przypomniałem sobie, że zapomniałem sobie rozmrozić indora, nici dzisiaj z seksu. Za to grymas turbo. Z krzywym ryjem przyszło mi stanąć twarzą w twarz z jej idealnym odzwierciedleniem, szkoda ideału na taki materiał. Aż mnie po tym ścięło i zwiędłem. Doskonałe medium zbierze za to baty, za nieswoje niedoskonałości. Kontrast między obrazem a nośnikiem musi być znośny w granicach wytrzymałości na obrazy. Po rozpatrzeniu, czy nikt nie widzi za i przeciw, donośnie stukłem się w to lustro.
Nie, nie jestem, to nieporozumienie i niech tak będzie. Nie jest tak, że żyję do spółki z ociekającym na blacie indorem. Nie skrywam za tym żadnej i zupełnie w takich przypadkach oczywistej fanaberii do zwykłych dziwactw, ani bynajmniej nie jest to kiepski eufemizm. Tym bardziej rozmrozić indora to żaden szowinistyczny kod ukazujący samczy dystans do gry wstępnej; ani też żałosna próba ukazania, iż kobietę można łatwo wziąć na obietnicę eksluzywnej kolacji. ''Rozmrozić indora'' i ''nici dzisiaj z seksu'' w moim świecie dzieli wszystko – ale też nic ponadto, tutaj również wystrzegam się przesady i po wszystkim niczego już nie wstawiam. Przecinek dzieli je dlatego, gdyż z założenia każdy, kto w jego miejscu wyraźnie w głowie stawia sobie kropkę, nie będzie rozdzierał szat nad obecnością wątłego przeci(w)n(i)ka, lecz jako istota wolna i pewna swego stanowiska w dowolnej sprawie, co za tym idzie lub przynajmniej powinnno, także w tej dotyczącej perspektyw rozmrażanego ptaka, sama sobie kropkę w stosownym miejscu postawi, nawet się nad tym specjalnie nie zastanawiąjąc. Może dlatego nie mam czasu na praktykowanie osobowości, cały poświęcam na tłumaczenie się z wstecznictwa innych. Ot, ci los proroka i jego poniekąd zmrożonego przodka. Bo ptak to przodek stwórcy, jak chodzą słuchy nauki wbrew zakaźnym zwidom szatana.
Wyżyłem się na bogach i od razu mi ulżyło. Do nieba droga daleka, usłana znakazamiłością. Diabeł tam nie podrzuci, łaska nie poniesie. Sam bym pewnie pognał, ale mnie nie korci. Tyle że bez gnania ciężej się siebie nosi. Niepokój zaczyna wystawać i nie można go schować w jasności. Wysoka cena za brak najwyższego, odkupiona upadkiem. Patrzysz wstecz i zamiast gołej baby z jabłkiem na drzewie natychmiast cofa cię na cztery łapy. A to nie koniec, bo odlicz od siebie do jednej komórki. Masz przy takim układzie tyle czasu, żeby zgodzić się na taką wizję? Pogadamy albo sam sobie pogadasz, chyba że wcześniej zgodzimy się na przyszłą wieczność. Zamienić niepewny początek na przyszłe i pewne zawsze. Tylko uwierzyć, że kiedyś było inaczej. Cena, na którą nas stać. Nie stać nas nie zapłacić. Uronię łzę na pocieszenie, w jej odbiciu zobaczę matkę i ojca. Zamieniłem przeszłość na przyszłość i to się nazywa postęp nawet w słownikach największych niedowiarków, tym bardziej nawet u nich. Kiedyś patrzyłem bezradnie w gwiazdy i widziałem jedynie swoją przeszłość. Tyle mi dała nauka. Że mogłem se popatrzeć. Teraz patrzę pod nogi i dzięki temu jest bezpieczniej. Utrzymać wzrok przy nodze, a ocalenie tuż-tuż.
Podniecony narastajacym spokojem, z umysłem jasnym jak królestwo niebieskie migdały, nisko upadłem na wypadek schyłku wyższej konieczności. Niziny nie są znowu takie złe i zupełnie mnie nie przerastają. W końcu w jakimś sensie powstałem z niskich odrzutów taty. Tatę odrzucało od mamy, to zbliżało. I tak w kółko, chociaż dokładnego kształtu nie pamiętam. W ogóle mam kłopoty z pamięcią i chyba dlatego rankiem zakładam na nos klamerkę. By nie zapomnieć, że trzeba ją ściągnąć. W sumie nie pamiętam, ale podobnie jak Churchill nigdy nie podpisuję swoich obrazów. O tyle to łatwe, że żadnego do tej pory nie namalowałem. Może dlatego, że zbyt długo byłem skłócony ze sobą. Pogodziłem się z tym, w konsekwencji ze sobą, ale ceną tego pogodzenia było skłócenie się ze światem. Mimo podgórki jest znacznie lepiej niż kiedyś. Świat mnie nie może zaskoczyć i ugryźć nocą w policzek ani za krótko przyciąć paznokci. Z pozostałą resztą na razie jakoś sobie radzę.
Ale to nie wszystko. To jeszcze nic. Co więcej, ciągnie mnie do tego jak nie wiem. Nie wiem, z której strony w to wejść, chociaż logicznie nic biorąc, wszystko jedno. Tak czy inaczej, szalenie to ciekawe i z bezgranicznymi perspektywami. Musiałbym tylko na chwileczkę przestać się rzucać, bo trochę mną trzęsie, a w takiej pozycji trudno się chodzi, zwłaszcza do konkretnego celu.
Być może skorzystam tu z klamerki – byłbym zapomniał! – ( właściwie z dwóch, na wszelki wypadek zakładam od razu parzystą ich liczbę, łatwiej wtedy pokojarzyć mnemotechnicznie według całkiem prostego schematu: dwie ledwie nogi do wstania=> dwie rąsie do zaciśnięcia jedna po drugiej=> na dwie nośne dziury) do podpinki pod właściwą scieżkę. Trochę to dołujące, ale spięty zewnętrznie z wyznaczoną trasą człowiek rzadziej się wodzi na odprężające pokuszenie. Odprężenie to twarde i samo w sobie dość spięte słowo. Wystarczajaca chytrość losu, by kusić barana na wyrodne manowce.
Następnego dnia wszystko stało się jasne. Promienne olśnienie nawiedziło mnie z każdej strony, zaczęło od środka. W ułamku sekundy zrozumiałem, że wszystko: że codzienność ozdobnego podpinania muchą, że rytuał chowania się po spodniach, że blado leżący i wykapany jak swój przodek indor na blacie z całą podsuszoną szarą otoczką, łącznie z obolałym lustrem to nic innego, jak celowo skonstruowana siatka, narzucona nie na postrzeganie, ale znacznie wcześniej, jeszcze na samą rzeczywistość, żeby można było patroszyć na żywca i do żywego. Schemat jest bajeczny: jeśli kupisz ode mnie własne odchody, to cię nimi podkarmię, a jak będziesz grzeczny, w nagrodę tak cię zjem, że nawet nie poczujesz i nie trzeba będzie po tobie wycierać.
Tak. Faktycznie tak było, teraz pamiętam: jeszcze nie do końca odsączony z świeżego łona matki, a już mamiącą piersią zagłuszano pierwotny kontrakt ze światem, by zaraz po nienasyconym zachłyśnięciu nowo narodzonym cycem wcisnąć mnie do głowy między pierwsze puste słówka. Nagminnie i bez balastu kontekstu z chwilą pocięcia pępowiny tresowano mnie w mowie, która zwodziła i zwodzi jak zwodzi most przyszłych samobójców rozpiętością swą i rozmachem. Szczupłym rozmachem, rzadkim w budowie, wszystko za nasze, choć nic w tym naszego. Wysoki na tyle, by utrzymać w ciągłym lęku przed wysokością; niski, by groza upadku widoczna była gołym okiem. Cel prosty, nie zadawaj głupich pytań, nawet o nich nie myśl.
Kto na prząśle pociąga za linki, a kto na tych linkach z siebie robi błazna; kto przez słomkę energię sączy z wątłej tkanki straceńców, póki tkanka ta i wściekle w niej krew-mnie-zalewa nie rozcieńczą się w czeluści mętnie kołysanych ścieków; komu, no komu, bo idę sam do domu, nie na rękę, by powalczono i odbito odwrót nadziei w przyglądaniu się fundamentom oraz temu wszystkiemu, dzięki czemu most stoi i nie dygota na boki?
Taka to oto ta Energia, ale tylko taka, przyszła mi do głowy z rana, zmieniając całą optykę i zamieniając się w coś znacznie lepszego, niż krótkotrwałe życiodajne ciepełko.
Ale nawet największa manipulacja nie opiera się na piersi, a już z pewnością nie na matczynej. Największym kłamcą, po odrzuceniu bujających się słabostek, jest słowo. Kto za tym stoi i dlaczego bez kolejki… ja już nawet nie pytam, słów brakuje, ja powiadam.
Toteż ustawicznie atakuje się mnie za przecinek, jakby w przecinku cały kłopot! Mało kto przy tym zauważa manipulacje bezczelnym średnikiem, a jest ich bez liku i tyle, że wielokropka by zabrakło. Jeśli kropka jest mocniejsza od przecinka, tutaj i wśród głupków panuje zgoda, to dlaczego średnik, czyli przecinek wzmocniony kropką, kropką wyraźnie nad nim dominującą pionowo, żeby nie pozostawiać już żadnych niedomówień i wątpliwości kto gdzie stoi i z jaką mocą, staje się nie tylko słabszy od spodziewanej, w najgorszym wypadku zsumowanej (chociaż postawmy od razu tezę śmielej, dlaczego by nie pomnożonej? A potęga nam obca?) wspólnoty sił, ale wręcz słabszy od swojego najmocniejszego składnika?
A to dopiero czubek – i oby tylko jeden – rzekomo topiącej się od nieopodatkowania piramidalnej góry lodowej, ponieważ żeby postawić średnik, trzeba go najpierw poprzedzić przynajmniej jednym zdaniem; i tak oto od słowa do słowa mamy całe pustosłowie rozpięte nad obitymi od płaszczenia się w górę a przyklejonymi do ziemi nosami, parszywie przekłamane, dla niepoznaki przełożone białymi plamami w postaci przeważnie czarnych i trudnych do zauważenia drobnych kropek… na samym końcu zdania. W dodatku w otoczeniu ciemności tych zdań, rozpalanej do szewskiej pasji mroczkami eurożarówek. Ktoś dzisiaj słucha zdania jota w jotę i do kropki? Bo jo tam nie słucham. Ludzie nie mają czasu i sposobności, żeby mieć własne zdanie, cudzym się będą przejmować? Ano się przejmują i stąd mamy balast. Zapłon był, ale się wypalił. Nie ma już czym gasić ani nie ma czego. Dlatego milczę albo cały czas, jak nie ustoję, chodzę wkurzony. Ale do czasu. Czas działa kolosalnie na moją korzyść. Jeszcze moje będzie na wierzchu i wypłynie każdym niedostępnym dziś kanałem. Jestem gotów, tak, jestem gotów już teraz, bez względu na wszystko W DZISIEJSZYM KLIMACIE przełamać pierwsze lody i postawić na swoim. Każdemu, choć heroicznie zacznę od siebie.
Jeśli ktoś chce mnie wesprzeć bądź tylko potrzymać, podaję numer kąta, w którym się zgrywam przed światem. Jeśli nie, numer buta znacie, tylko zęby wcześniej umyć i łzę uronić, podeszwa pozostać ma czysta.
dobre
Długi tekst, lecz ani slówka o sobie. Znaczy sie, ile wyciągasz na miesiąc itd.
Miałem już powiedzieć, że nie lubię pisać o sobie, ale nawet
mi są miłe resztki wiarygodności i nie chciałbym głupio utracić. Też bym wolał puentować Biblię albo coś w tym rodzaju, ale do zwięzłości długa droga wiedzie, najczęściej do jeszcze dłuższej, a potem się szybko umiera. Ostatnim wyznaniem odpowiadam jednocześnie Chlorowi ile wyciągam, bo ile można wyciągać w czasach i osobą, gdy się nie potrafi jedną wypowiedzią zmieścić w lichych piętnastu minutach sławy?
dobre
Długi tekst, lecz ani slówka o sobie. Znaczy sie, ile wyciągasz na miesiąc itd.
Miałem już powiedzieć, że nie lubię pisać o sobie, ale nawet
mi są miłe resztki wiarygodności i nie chciałbym głupio utracić. Też bym wolał puentować Biblię albo coś w tym rodzaju, ale do zwięzłości długa droga wiedzie, najczęściej do jeszcze dłuższej, a potem się szybko umiera. Ostatnim wyznaniem odpowiadam jednocześnie Chlorowi ile wyciągam, bo ile można wyciągać w czasach i osobą, gdy się nie potrafi jedną wypowiedzią zmieścić w lichych piętnastu minutach sławy?
Dzień dobry Panu!
Co prawda z opóźnieniem, ale tak mi przyszło – przebywałem w okolicach góry Synaj, a tu nic tylko krzaki gorejące i bakszysz, bakszysz z każdej strony.
Z zadowoleniem, ba, zachwytem powitałem Pana tekst, kolejny świadczący o tym, że jest Pan w formie, ale z pewnym niepokojem przyjąłem jego drugi akapit. Czyżby Pan się, proszę Pana, tłumaczył ze swojej twórczości?
Muszę powiedzieć, że za każdym razem ustawia się Pan w coraz bardziej odpowiedniej perspektywie względem wieczności, co przyjmuję z niesłabnącym podziwem, tym bardziej, że wychodzi Pan przecież z tego samego, co my wszyscy: dwóch bardzo małych komórek. Ale że na początku było słowo, a właściwie Słowo – tu się kryje różnica. Więcej tych Słów od Pana sobie i Panu życzę.
Nie wolno się przejmować błahostkami, mnie wszyscy czytają
z opóźnieniem, to chyba jasne, że nie sposób nadążyć, nawet jeśli to tylko groteska pałującej wieczność doczesności.
Góra Synaj, Pan mówi (właśnie, powiedział coś Panu?)… no to pięknie i po chrześcijańsku Pan sobie pości! Mimo to jak najbardziej dobry wieczór, co tam dobry wieczór, cały dzień dobry i każdy następny.
Proszę się tylko dyplomatycznie nie przechrzcić wśród tych rozgorączkowanych krajobrazów, najlepiej, żeby pokusę bratania z dzikimi utrzymać na wodzy, mieć stały kontakt z kimś pomazanym, tym bardziej się cieszę, że wstąpił Pan łaskę otrzymać. Bramy Raju dla Pana otwarte. Ale tego Raju, innego niech Pan nie szuka.
Zadał mi Pan dobre pytanie, na takie rzadko znam odpowiedź. Wydaje mi się, choć co mi się wydaje, nie ma tu znaczenia. Znaczy, nie ma znaczenia, co mi się wydaje, nie to, czy sama kwestia coś znaczy.
Pan sobie dobrze życzy, ja Panu jeszcze pożyczę.
Kłaniam się Panu wachlująco, mogę też za cień porobić.
Tak dokładnie rzecz biorąc,
to już jestem z powrotem, przejście od krzaków gorejących do dującej zamieci było wstrząsem, zwłaszcza podczas lądowania w tej zamieci, miałem duszę na ramieniu prawdopodobnie jak Mojżesz pod krzakiem.
Sama kwestia coś znaczy, nawet jeżeli się tak Panu nie wydaje, co więcej, co tekst, to Pan bliżej sedna uderza, być może instynktownie, jak nie przymierzając pająk, który też przecież tka pajęczynę bez poczucia estetyki, a człekowi się wydaje, że koncentryczne wielokąty to efekt jakiegoś planu architektonicznego na miarę ośmionoga ze szczękoczułkami i nogogłaszczkami (tak przy okazji: proszę te dwa ostatnie rzeczowniki ze spójnikiem zaaplikować jakiemuś Pana okolicznemu Tambylcowi i przekazać mi wrażenia).
Z synajskimi wie Pan, najlepiej było po ojcowsku, bo oni są zbyt chętni, żeby się bratać, zwłaszcza z zawartością portfela. A i tak są w stanie turystę przegadać, zagadać i tak się dogadać, żeby wyjść na swoje.
Pięknie dziękuję za Pańskie wachlowanie, odwachlowuję płetwami!
Jest Pan absolutnie pewien,
że już wrócił był z pobytu? A skąd Pan wie? Ha!
Najmniej dwa rodzaje pisania: łapie się za głowę i pisze, i drugi, winien być powszechniejszy, ale kto ich tam wie, czyta i się nie łapie.
Talent tego bloga polega między innymi na tym, że jest on słowem spisanym, spisanym jak z nut. Kto dyktuje, proszę nie pytać, chyba że się Pan prosi. Można co prawda ręce załamać, ale ja bym raczej wzniósł, i nie tylko na wszelki wypadek, ale ot tak, żeby dać świadectwo.
Miejscowi własnego ''h'' nie potrafią wydusić z gardła (z jednym wszakże wyjątkiem, literę h nazywają hejdż, o czym Pan zapewne wie, ale niech i inni wiedzą, że i ja wiem), a Pan chce do nich strzelać polszczyzną. A może to Pan chce, żeby oni mnie strzelili?
Ochłonął Pan, bo jako wachlarz zaczynam ciut słabnąć, natomiast być Pana cieniem to w dalszym ciągu zaszczyt niesłabnący.
Otóż ochłonąłem, proszę Pana
i pewności co do powrotu nabrałem dzisiaj podczas odśnieżania, eheu, jak powiadali Rzymianie.
Słowem ten blog może być i spisanym, ale i natchnionym, przez kogo, zgodnie z Pana słuszną sugestią, nie precyzuję.
W Pana kontekście "cień" kojarzy mi się wyłącznie z platońską jaskinią i cieniami rzucanymi przez idee, które tylko w ten sposób są nam dostępne.
Ja Cienie mogę
Pan nawet do wachlowania Platona wrzuca, a jest to, że z przyjemnością i publicznie wyprowadzę Pana z błogiego cienia, czynność iście arystotelesowska. W takim też duchu, egipskich ciemności, żegnam się nad Panem na amen.
Dzień dobry Panu!
Co prawda z opóźnieniem, ale tak mi przyszło – przebywałem w okolicach góry Synaj, a tu nic tylko krzaki gorejące i bakszysz, bakszysz z każdej strony.
Z zadowoleniem, ba, zachwytem powitałem Pana tekst, kolejny świadczący o tym, że jest Pan w formie, ale z pewnym niepokojem przyjąłem jego drugi akapit. Czyżby Pan się, proszę Pana, tłumaczył ze swojej twórczości?
Muszę powiedzieć, że za każdym razem ustawia się Pan w coraz bardziej odpowiedniej perspektywie względem wieczności, co przyjmuję z niesłabnącym podziwem, tym bardziej, że wychodzi Pan przecież z tego samego, co my wszyscy: dwóch bardzo małych komórek. Ale że na początku było słowo, a właściwie Słowo – tu się kryje różnica. Więcej tych Słów od Pana sobie i Panu życzę.
Nie wolno się przejmować błahostkami, mnie wszyscy czytają
z opóźnieniem, to chyba jasne, że nie sposób nadążyć, nawet jeśli to tylko groteska pałującej wieczność doczesności.
Góra Synaj, Pan mówi (właśnie, powiedział coś Panu?)… no to pięknie i po chrześcijańsku Pan sobie pości! Mimo to jak najbardziej dobry wieczór, co tam dobry wieczór, cały dzień dobry i każdy następny.
Proszę się tylko dyplomatycznie nie przechrzcić wśród tych rozgorączkowanych krajobrazów, najlepiej, żeby pokusę bratania z dzikimi utrzymać na wodzy, mieć stały kontakt z kimś pomazanym, tym bardziej się cieszę, że wstąpił Pan łaskę otrzymać. Bramy Raju dla Pana otwarte. Ale tego Raju, innego niech Pan nie szuka.
Zadał mi Pan dobre pytanie, na takie rzadko znam odpowiedź. Wydaje mi się, choć co mi się wydaje, nie ma tu znaczenia. Znaczy, nie ma znaczenia, co mi się wydaje, nie to, czy sama kwestia coś znaczy.
Pan sobie dobrze życzy, ja Panu jeszcze pożyczę.
Kłaniam się Panu wachlująco, mogę też za cień porobić.
Tak dokładnie rzecz biorąc,
to już jestem z powrotem, przejście od krzaków gorejących do dującej zamieci było wstrząsem, zwłaszcza podczas lądowania w tej zamieci, miałem duszę na ramieniu prawdopodobnie jak Mojżesz pod krzakiem.
Sama kwestia coś znaczy, nawet jeżeli się tak Panu nie wydaje, co więcej, co tekst, to Pan bliżej sedna uderza, być może instynktownie, jak nie przymierzając pająk, który też przecież tka pajęczynę bez poczucia estetyki, a człekowi się wydaje, że koncentryczne wielokąty to efekt jakiegoś planu architektonicznego na miarę ośmionoga ze szczękoczułkami i nogogłaszczkami (tak przy okazji: proszę te dwa ostatnie rzeczowniki ze spójnikiem zaaplikować jakiemuś Pana okolicznemu Tambylcowi i przekazać mi wrażenia).
Z synajskimi wie Pan, najlepiej było po ojcowsku, bo oni są zbyt chętni, żeby się bratać, zwłaszcza z zawartością portfela. A i tak są w stanie turystę przegadać, zagadać i tak się dogadać, żeby wyjść na swoje.
Pięknie dziękuję za Pańskie wachlowanie, odwachlowuję płetwami!
Jest Pan absolutnie pewien,
że już wrócił był z pobytu? A skąd Pan wie? Ha!
Najmniej dwa rodzaje pisania: łapie się za głowę i pisze, i drugi, winien być powszechniejszy, ale kto ich tam wie, czyta i się nie łapie.
Talent tego bloga polega między innymi na tym, że jest on słowem spisanym, spisanym jak z nut. Kto dyktuje, proszę nie pytać, chyba że się Pan prosi. Można co prawda ręce załamać, ale ja bym raczej wzniósł, i nie tylko na wszelki wypadek, ale ot tak, żeby dać świadectwo.
Miejscowi własnego ''h'' nie potrafią wydusić z gardła (z jednym wszakże wyjątkiem, literę h nazywają hejdż, o czym Pan zapewne wie, ale niech i inni wiedzą, że i ja wiem), a Pan chce do nich strzelać polszczyzną. A może to Pan chce, żeby oni mnie strzelili?
Ochłonął Pan, bo jako wachlarz zaczynam ciut słabnąć, natomiast być Pana cieniem to w dalszym ciągu zaszczyt niesłabnący.
Otóż ochłonąłem, proszę Pana
i pewności co do powrotu nabrałem dzisiaj podczas odśnieżania, eheu, jak powiadali Rzymianie.
Słowem ten blog może być i spisanym, ale i natchnionym, przez kogo, zgodnie z Pana słuszną sugestią, nie precyzuję.
W Pana kontekście "cień" kojarzy mi się wyłącznie z platońską jaskinią i cieniami rzucanymi przez idee, które tylko w ten sposób są nam dostępne.
Ja Cienie mogę
Pan nawet do wachlowania Platona wrzuca, a jest to, że z przyjemnością i publicznie wyprowadzę Pana z błogiego cienia, czynność iście arystotelesowska. W takim też duchu, egipskich ciemności, żegnam się nad Panem na amen.