Reklama

W samym centrum zatłoczonego miasta dziewczynka (wiek 6-7 lat) pociąga energicznie za rękę swoją mamę.

Reklama

W samym centrum zatłoczonego miasta dziewczynka (wiek 6-7 lat) pociąga energicznie za rękę swoją mamę.

– Mamusiu zobacz, spójrz mamusiu! Ta pani grzebie w śmietniku. Dlaczego ona to robi, mamusiu?
– Nie wiem córeczko, nie wiem. Widocznie tak ma…

Odeszły. Kobieta z pakunkami w jednej ręce, drugą trzymała córeczkę, którą widok poruszył tak bardzo, że odwracała się co chwilę spowalniając marsz.

Kobieta, która stała się obiektem zainteresowania małej dziewczynki z dużym kolorowym lizakiem w małej pulchnej rączce (lizak kolorami nawiązywał do kokardy wplecionej w puszystych lekko kręconych włosach tej małej) na pierwszy rzut oka wyglądała na około 60 lat, ale już po chwili, po bardziej wnikliwym wejrzeniu, można dostrzec, że miała tych lat dużo mniej, że tylko niedbałe szarobure ubranie i nieuczesane włosy pozostające w anarchistycznym nieładzie dodają kobiecie lat. W rzeczywistości liczyła sobie 43 wiosen.

Na ulicę trafiła z konieczności – nie był to jej żaden pieprzony wybór, o którym słyszała tu i ówdzie. W nowoczesnych śmietnikach sygnowanych literą „W” mającą wskazywać, że kosze są własnością gminy miejskiej Wrocław, Anna – tak miała na imię kobieta – szukała przede wszystkim puszek po wszelkiego rodzaju napojach. Nie przebierała, brała jak leci. Najwięcej było tych po piwie. Na ręce zakładała foliowe rękawice, jakie można spotkać na każdej stacji paliw, i sprawnie przetrząsała zawartość śmietników. Brzydziła się za każdym razem bardziej niźli można sobie to wyobrazić. Ale mus, to mus. Kraść nie potrafi, nawet nie przyszło jej to głowy, prosić, czy jak to mówią kulturalni ludzie – żebrać, też nie umie. Do pracy na całe osiem godzin pójść też nie może, bo obowiązki jej nie pozwalają.

W zbieraniu puszek jest dobra, sprawnie to robi bez oglądania się na to, co inni mówią, czy patrzą, czy niekiedy komentują. Jest trzeźwa, więc ma przewagę nad „konkurencją”, którą w południe zajmuje popijaniem rozmaitych wynalazków.
Kilka razy ją zaczepiali, kiedy wychodziła wczesnym rankiem lub po zmierzchu – proponowali współpracę i oferowali coś więcej…

Anna nie szukała przyjaciół, nie szukała czegoś więcej – życie dostatecznie dobrze wyposażyło ją w to „coś więcej”. Dlatego postanowiła do „pracy” wychodzić w samo południe.

Miała cel. Celem nie było uzbierać tyle, aby starczyło na wino, czy piwo – nie piła, była abstynentką. W lichym mieszkaniu bez żadnych wygód czekały jej dwie córeczki, równie urocze, jak ta dziewczynka z dużym kolorowym lizakiem podobnym do jej kokardy.
Starsza Matylda, która opiekowała się podczas wypadów mamy na łowy młodszą siostrzyczką – Amelią.

Matylda, szczupła wysoka blondynka o bardzo delikatnych rysach twarzy, na której gościł uśmiech, taki sam krył się w jej wesołych chabrowych oczach, ma 15 lat. W tym roku kończy gimnazjum i ma zamiar dostać się do liceum plastycznego. Dobrze się uczy, jest uczynna i zawsze pomaga mamie jak tylko potrafi. Koleżanki i koledzy są tylko w szkole, na przyjaźnie nie ma czasu – na to jeszcze przyjdzie pora, jeśli Bóg tak zechce – mówi pani w szkole i swoim rówieśnikom. Nikomu nic nie tłumaczy, mówi spokojnie lecz zdecydowanie z ujmującym uśmiechem na twarzy.
Matylda nie ma komputera, nie ma mp3, nie ma nawet telefonu komórkowego.
Za to ma porządne, jak sama mówi, encyklopedie, które komuś po zebraniu całych serii stały się zbyteczne i oddał na śmietnik. Szczęśliwie się złożyło, że mam akurat była w pobliżu…

Amelia, szczupła szatynka o zielono piwnym spojrzeniu, przypatruje się siostrze jak rozwiesza pranie na sznurku przeciągniętym po przekątnej pokoju. Kiedy Matylda znika na moment za płachtą prześcieradła z pola widzenia słyszy pytanie – Madziu, nie zostawisz mnie tutaj samej, prawda? – Nie Amelciu, nie zostawię, pozwól, że tylko rozwieszę pranie i zaraz usiądę przy tobie.

Amelia od czasu wypadku jest całkowicie sparaliżowana od pasa w dół. Odczuwa też przeraźliwy lek przed odrzuceniem, choć nigdy nie miała powodu tego doświadczyć. Zawsze jest przy niej mama, albo Madzia. Nigdy nawet na kilkanaście minut nie została sama.

Od wypadku samochodowego minęły cztery lata. W wyniku czołowego zderzenia z samochodem osobowym, kierowanym przez pijanego młodzieńca, życie stracił ojciec dziewczynek, mąż Anny. Początkowo wydawało się, że tylko on jeden ucierpiał w tym tragicznym zdarzeniu. Jednak po kilku miesiącach Amelkę z zajęć lekcyjnych zabrało pogotowie ratunkowe. Dziewczynka nagle straciła równowagę, nieprzytomna upadła na posadzkę szkolnego holu.

(…)

Stefan trafił na ulicę 10 lat temu. Rodzinę stracił z własnej winy – nigdy nie przyjął do siebie wiadomości, że jego zachowanie było efektem choroby alkoholowej, na którą zapadł na wskutek silnych doznań w dzieciństwie, od których starał się uciec szukając innych, mocniejszych doznań, dla zatarcia przeżytej traumy.

Za każdym razem, kiedy jest pytany po powód i przyczynę, mówi – to moja wina, a nie jakiejś tam choroby. Inni mają gorzej i jakoś dają radę. Widać, to ja jestem do niczego i nie ma co szukać innych przyczyn.

Stefan jest tuż przed pięćdziesiątką, labilny emocjonalnie. Potrafi być pełen optymizmu, by już za chwilę czuć totalną pustkę, całkowitą rezygnację osiągającą stan rozpaczy.

Nie potrafi racjonalnie poszukać uzasadnienia swego stanu. Twierdzi, że dla niego nie ma już żadnego ratunku i najmniejszej nadziei, że nie ma takiego specjalisty, by zdołał pozszywać jego duszę.

Unika alkoholu, boi się podpitych – ucieka od ludzi. Wzrusza go płacz dziecka, widok smutnej kobiety. Nie chce powiedzieć gdzie mieszka. Mówi, że jego sny to pomost między niebem a piekłem, że spotyka w nich takich samych jak on, że niebawem znajdą klucz do zagadki jak być szczęśliwym i wrócić do rodziny. Nie wie, że jego była żona wyjechała z trójką ich dzieci do Anglii. Wciąż ma nadzieję, że to czego szuka znajduje się w snach.
Jeszcze nie wie, że już niebawem powiesi się na jednym z mostów, pod którym nie zdołał zasnąć…

(…)

Reklama