Było pogodnie. Kolejny słoneczny sierpniowy dzień, jakich wiele. Jak co roku wypoczywałem wtedy na Mazurach, włócząc się wraz z córką po Szlaku Wielkich Jezior.
Było pogodnie. Kolejny słoneczny sierpniowy dzień, jakich wiele. Jak co roku wypoczywałem wtedy na Mazurach, włócząc się wraz z córką po Szlaku Wielkich Jezior. Mała żaglówka, dwoje zgodnych ludzi, woda i słońce – to nasz ulubiony sposób spędzania urlopu.
Jednym z warunków pełni szczęścia dla żeglarza jest wiatr. Niedobrze, gdy jest zbyt silny – lepiej wtedy nie wypływać w trosce o przetrwanie. Równie źle, gdy jest zbyt słaby – choć do przetrwania wtedy wystarcza cierpliwość. Ten dzień był właśnie taki: wiatr powiewał, zamierał, znowu powiewał, nie za bardzo mogąc zdecydować, skąd. Płynęliśmy przez długie i wąskie jezioro Jagodne na południowy zachód, w stronę kanałów. Rano miałem nadzieję, że jeszcze tego dnia do nich dojdziemy, ale z każdą godziną nadzieja ta topniała w narastającym skwarze.
No cóż – słowo się rzekło. Cierpliwość to cierpliwość – ale po kilku godzinach skwierczenia zaczęło i tego brakować. Zjedliśmy wszystkie owoce, czytanie na głos też się nam znudziło, kąpiel za burtą na środku wąskiego jeziora na ruchliwym szlaku żeglownym nie wchodziła w grę. Około drugiej po południu stwierdziwszy, że przez ostatnią godzinę pokonaliśmy może 200 metrów i zbliża się pora obiadu, zdecydowałem się podejść do brzegu – wykąpać się przed burzą, zjeść obiad no i zobaczyć, co będzie potem.
Przed burzą – bo że nadchodzi burza, nie miałem żadnych wątpliwości. Powietrze było coraz gęstsze, skwar coraz bardziej dolegliwy, a wiatr… wiatru już prawie wcale nie było. Jedyne, co mogło odsuwać myśl o burzy, to idealnie czyste niebo. Na całym widocznym obszarze nie było widać ani jednej chmury, jedynie lekkie zamglenie w perspektywie, tam gdzie była ona widoczna.
Podejść do brzegu – prosty pomysł, tylko jak to zrobić, będąc miłośnikiem pływania w ciszy i bez zbędnego wysiłku? Obrócenie jachtu dziobem w stronę brzegu udało się dzięki energicznym ruchom steru, ale nie przybliżyło nas do brzegu ani o jotę. W dodatku resztki wiatru, które jeszcze tu i ówdzie marszczyły lustro wody, wiały właśnie od strony brzegu. Nie było rady, zrzucamy żagle i silnik w ruch. 5 minut i cumujemy do przybrzeżnego drzewa. Pozostało tylko uporządkować żagle, na brzeg na siusiu i można myśleć o kąpieli.
Pociemniało ni stąd, ni zowąd. Gwałtowne uderzenie wiatru zaniosło niebo atramentową czernią sponad lasu, zanim oboje wróciliśmy na pokład. Na szczęście stanęliśmy na nawietrznym brzegu i drzewa dość skutecznie chroniły nas przed impetem. W powietrzu zaczęły latać pozrywane liście i drobne gałązki. Gdzieś w pobliżu z przeraźliwym trzaskiem odłamał się większy konar, który nie wytrzymał naporu wiatru. Z niepokojem obserwowałem uginające się nad łodzią drzewa, ale one, osłonięte warstwą wyższego lasu, nie poniosły większych szkód.
Wiatr był tak silny, że nawet tuż między trzcinami zaraz za rufą naszej łodzi woda sprawiała wrażenie kipieli. Córka rzuciła się do fotografowania – po powiększeniu zdjęcia można zauważyć ostrą drobną falkę na pierwszym planie. Nawet nie próbowałem sobie wyobrażać, jak to wygląda na otwartej przestrzeni. Zresztą, byliśmy oboje tak zafascynowani obserwacją żywiołu, że nie zastanawialiśmy się nad tym wtedy.
Widowisko było niepowtarzalne. Uderzenia wiatru wzbudzające coraz wyższe fale na jeziorze, ilustrowane muzycznie stękaniem katowanych drzew, rykiem przerażonych krów dobiegającym z pobliskich wsi i hukiem piorunów rozświetlających co chwila coraz głębszą czerń. Wkrótce dołączyła do tego ulewa, zmuszając nas do schronienia się w kabinie – dalsze obserwacje możliwe już były tylko przez zejściówkę.
Spektakl trwał około godziny, dość szybko jednak zakończył fazę supergwałtowną i wkrótce była to już „zwyczajna” burza. Po jakimś czasie zajęliśmy się więc szykowaniem obiadu – czy też raczej już obiadokolacji. Marzenie o kąpieli przed obiadem oczywiście spaliło na panewce. Dopiero pod wieczór – gdzieś po szóstej – niebo oczyściło się ostatecznie, choć po jego skrajach wędrowały jeszcze spore cumulonimbusy.
Tego wieczora mieliśmy jeszcze jeden spektakl z cyklu „światło i dźwięk”. Jeszcze przed zmrokiem dały się zaobserwować nad horyzontem dziwne rozbłyski, którym towarzyszył hurgot jak gdyby ogromnych dieslowskich silników. Z początku sądziłem nawet, że to statek pływa w pobliżu i przy pomocy potężnych reflektorów poszukuje kogoś, kto miał mniej szczęścia od nas podczas burzy. Trudno było jedynie zrozumieć, dlaczego świecą także po chmurach – czyżby zaginął szybowiec? Dopiero gdy zaczęło się poważniej ściemniać, zrozumiałem, że to kolejna burza. Rozgrywała się ona jednak nietypowo: mocno wypiętrzone chmury wymieniały się w górnych partiach piorunami, tym razem ignorując ziemię. Błyskawice widoczne dzięki obserwacji z boku, rozświetlały szczyty cumulonimbusów oblewając przestrzeń miękkim, nieco rozproszonym światłem, a częste grzmoty łączyły się w prawie ciągły warkot. Deszcz nie padał – przynajmniej z tej odległości nie było go widać. Te naturalne ognie niebieskie trwały prawie do pierwszej w nocy.
Do wieczora dotrwaliśmy zadowoleni, że udało się bez strat własnych przetrwać gwałtowny atak żywiołów, gratulując sobie przede wszystkim intuicji, która wsparta obserwacją otoczenia, pozwoliła stanąć przy brzegu w ostatnim właściwie momencie. Nie pierwsza, i nie ostatnia burza przeżyta podczas rejsów po Wielkich Jeziorach. Takie jest życie na jachcie…
Po ósmej wieczorem jak zwykle włączyliśmy telefon komórkowy. Przez całe dnie mamy zwyczaj być „poza światem” – jak urlop to urlop. Tylko raz dziennie przez godzinę wchodzimy na nasłuch. Trzeba dać rodzinie szansę kontaktu – a nuż coś ważnego się wydarzy? Tego dnia zasypała nas, na początek, lawina SMS-ów. Co z wami, jak znieśliście, czy żyjecie? Zaraz potem dodzwoniła się żona. To, co my obserwowaliśmy jako ciekawe widowisko, zdążyło już pojawić się w doniesieniach wszystkich stacji telewizyjnych i radiowych w Polsce. „Biały szkwał” na Mazurach przez kilka dni nie schodził z anten – zatonęło wiele jachtów, zginęło wielu ludzi. Było to 21 sierpnia 2007…
Przeżyliśmy to wydarzenie w kompletnej nieświadomości skali tragedii, raczej podziwiając potęgę natury, niż obawiając się jej. Jeszcze raz okazało się, że „coś w życiu trzeba mieć. Najlepiej mieć szczęście”. Mieliśmy dużo szczęścia, w dodatku podpartego intuicją i doświadczeniem. Ale bez szczęścia… trudno powiedzieć, jak by to wyglądało…
Niepojęte!
Jak można w czasie burzy spokojnie przygotowywać obiad? I to na żaglówce? Dla mnie niepojęte. Burze zwykłam spędzać w przedpokoju pod wieszakiem, z głową szczelnie otuloną płaszczem.
burza
Buria mgłoju niebo krojet, wichry snieżnyje krutja, to kak zwier ona zawojet, to zapłaczet kak dietia.
Siem da obiad zrobić obiad na żaglówce w czasie burzy… zrobiłem to… i niezły obiad był…
No masz! Contri, miej litość!
Po co mi przypominasz, pytam się? Nie dość, że będę dygotała ze strachu okutana płasczem, to jeszcze z Puszkinem tłukącym się po mózgu. Kak zwier zawojet… sama wyję jak zwierz.
Żagle
Dzięki za wpis.
Przypomnienie pięknych chwil pod żaglami.
I tych momentów gdy było niebezpiecznie, ale rajcująco, niesamowicie. A ratowała intuicja, myślenie i zero brawury.
Na Śniardwach, Jezioraku, Wiśle i na moim ulubionym akwenie: Zalewie Koronowskim koło Bydgoszczy (polecam!!).
Ahoj!
Zagle
Omega my love
Ha!
W dzieciństwie odbywałem dwutygodniowe rejsy w kilka omeg po 5-6 osób na każdej.
To były czasy! ale dawne…
Ha!!
omega bardzo very, ale delta była lepsza bo szmaty dakronowe miała i łatwiej w razie co stawiać było, można było w jednego silnego lub dwa mało silne chłopy bez zdejmowania postawić.
Ale kto DZety na wiosłach (dwóch, samotrzeć) nie ciągnął to co on może wiedzieć ;-)))))
Z DeZetą najbardziej kojarzy mi się
40 wiaderek wody, wylewanych z zęzy podczas cowieczornego klaru. Ot, urok poszycia na zakładkę…
Swoją drogą, widzę że całkiem zacne towarzystwo żeglarskie się tu ukrywa!
Dezeta….
mmm…. nawet na wiosłach…
ale na omegach dakrony mieliśmy,,,
Dezetowo
Jesteśmy na kanale do Węgorzewa, zero wiatru, burłakujemy. Mija nas ostro płynąca Dezeta na wiosłach. Załoga: zakonnice w habitach. Szczeny nam opadły.
hmmm 😉
z wyglądu paskuda ale jak się ją ruszyło to leciała jak złoto a słychć było tylko – iiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiraz, iiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiraz, iiiiiiiiiiiiiiiiiiiiraz…………
Dezeta
Wygląd niezbyt ciekawy, ale też nie taki paskudny.
A przy czwórce szła zajebiście.
Orionowo
orionami sie napływałem…miło wspominam.
Ale wolę Nesha…
hmmm 😉
nooooo, droga pani onegdaj Orion to dla arystokracji był 😉 no ale pani to wtedy jeszcze w pieluchach chodziła (prawie)
Orion
Ja żadna arystokracja, a Orionem pływałem do upojenia (& krzynka piwa)
hmmm 😉
to zależy o jakich latach mówimy bo ja ten przykład o drugiej połowie lat 70 ubiegłego wieku, choć nie powiem tez wtedy i na poczatku 80 miałem okazje nie raz i nie dwa Oriona “używać”
hmmmm:-)
Sternika jachtowego (przy okazji motorowodnego i po pól roku lodowego – bojerowego) zrobiłem w 1975 roku i wtedy zaczęło się moje intensywne żeglarstwo. Omega… na niej sporo ponad 2000 km.. Na niej uczyłem się żeglować, na niej uczyłem żeglować.
Ale i dużo na Orione, Neshu… W łapach miałem Finna, Lasera… dowodzenie Dezetą…ojjj dużo by pisać.
Navigare necesse est.
Na Orionkach
zaczęliśmy pływanie z córą jeszcze jak była w liceum. Pierwsze rejsy jeszcze bez silnika, burłaczenie przez kanały i te rzeczy… Niestety pogarszający się stan techniczny tych dostojnych zabytków popchnął nas w Sasanki – też już kilka dobrych lat.