Reklama

http://wyborcza.pl/20…

Obowiązkowy IMHO dla roczników ~1960 i następnych.

Reklama

Frasyniuk, nie bądź taki kozak

 

 
http://wyborcza.pl/2029020,76842,6682231.html

 

 
 
 
 
 
Obstawa Kiszczaka myślała, że między palcami mogę ukryć żyletkę i pokaleczyć generała, kiedy będzie nas witał.

Rozmowa z Władysławem Frasyniukiem, działaczem "Solidarności"

 

 
 – Prezydent Kwaśniewski kiedyś mnie zaczepił: Proszę pana, patrząc teraz na ludzi z "Solidarności", to, na miłość boską, zastanawia mnie, jak to się stało, że wyście z nami wygrali?

 

 
 
Ironia?

 

 
– Nie, żal. Na zasadzie, że lepiej przegrać z mądrym, niż z głupim znaleźć. Pocieszyłem go. Ich, panie prezydencie – powiedziałem – wtedy jeszcze w "Solidarności" nie było.

 

 
Uśmiechnął się. I żeby nie było mu za miło, dodałem: dlatego sobie z wami poradziliśmy. 
 

 

Niektórzy chyba byli.

 

 
 
– Jeśli – to w 18. rzędzie. Dostali w prezencie legendę "Solidarności" i teraz modlą się, by znaleźć jakiegoś haka na Wałęsę, Frasyniuka czy Bujaka. Nie rozumiem ich cynizmu. 

 
Zbyszek – pytam Bujaka – dlaczego nie prostujesz kłamstw, dlaczego kompletnie się usunąłeś. A on: Władek, nie chce mi się, mam dość. Też się na tym łapię. Chętnie pojadę na spotkanie z młodzieżą, ale nie chce mi się iść tam, gdzie wstanie jakiś straszny mieszczanin i powie, że przy Okrągłym Stole zdradziłem "Solidarność". Józek Pinior mi mówi: Nie słuchaj ich, Władek, oni są po prostu głupi. Więc tłumaczę sobie: szkoda mego czasu, lepiej pouczę się czegoś, by nadrobić stracony czas w więzieniach. Ale czasami język mnie świerzbi, żeby napyskować. Idę do telewizji, wychodzę i zły jestem na siebie, że po co poszedłem, przecież oni organizują walki psów i nawet nie słuchają, co mam do powiedzenia. A mnie zapraszają wyłącznie dlatego, że dla nich Frasyniuk jest barwny, bo powie coś ostro i podniesie im oglądalność. 

 

 
Narazisz się dziennikarzom.

 

 
 – A nie widzisz, że to oni wylansowali Leppera, a teraz lansują jakiegoś Guzikiewicza? Że ważniejszy jest dla nich Palikot, mówiący o małpeczkach, Brodziński o krzesłach w Brukseli czy spór o alimenty Dorna z Kaczyńskim niż poważne teksty Hausnera? To jest nasza porażka. Dziennikarze naprawdę powinni się zastanowić, czy sensacja jest warta gry. Panie Władku – ktoś mi powiedział – po co panu brać udział w podwórkowych zawodach, pan jest mistrzem olimpijskim. 

 

 

Więcej – narodowym bohaterem.

 

 
– A wiesz (śmiech), przez kogo to wszystko? Przez Michnika. 
 

 

No przestań.
 

 

 – Ależ tak. Pamiętasz, jak w grudniu 1983 roku Michnik uwalił pomysł Kiszczaka pobłogosławiony przez Episkopat, by nas wyrzucić z Polski.
 

 

Opowiedz.
 

 

  – Siedziałem wtedy w Barczewie. Miałem wyrok, sześć lat. Wiesz, co to za więzienie? Dla morderców. Zamknęli mnie na oddziale, gdzie siedzieli szefowie więziennej mafii.
 
Na dzień dobry zostałem bardzo pobity przez klawiszy. Parę godzin później przyszedł naczelnik z całą plejadą. Kierownik penitencjarny mówi: – Frasyniuk, nie bądź, kurwa, taki cwaniak, myślisz, że jesteś gwiazda filmowa? My tu mamy bardziej znanych od ciebie. – Tak? – pytam – a kogo? Ericha Kocha. Tego skurwysyna, faszystę? Nieźle. Erich Koch miał wtedy ze 100 lat.
 

 

Niecałe 90.
 

 

 – Też nieźle. Wychodzę po trzech dniach na spacerniak, w oknie stoi jakiś starzec, woła: – Frasyniuk, kurwa, "Solidarność" kaput. Co to za frajer? – pytam więźnia, który miał 15 lat odsiadki. Erich Koch – mówi. W parę tygodni później jest zadyma, uczestniczę w niej. Znowu pobili mnie i wrzucili na dechy. Wychodzę na spacerniak, sam, bo z izolatki, słoneczko, ciepło, rozciągam się, tu boli, tam mięśnie mam naderwane. W oknie znowu siedzi Erich Koch. Mówi: – Frasyniuk, jak oni cię nie zabić, komuna kaput. Prorocze słowa. Ale wtedy pomyślałem: dobre pruskie myślenie, pragmatyczne. Jak ciebie nie zabiją, to ty ich zabijesz. 
 
Nagle w więzieniu w Barczewie zgromadzono w jednej celi dziwny skład: Słowik, Kropiwnicki, Bałuka, trzech z KPN-u i Bednarz. Pamiętasz Piotrka? 
 

 

W więzieniu próbował popełnić samobójstwo.

 

 
   – To było straszne… Znakomity chłopak, lider robotniczy, przyjechał do Wrocławia ze wsi, mówił: mam chłopskie ręce i robotniczą duszę…
 
 Co jest? – zastanawialiśmy się w celi – dlaczego nas razem posadzono? Wcześniej trzymano mnie głównie z kryminalnymi. W więzieniu nie ma przypadków. I nagle dochodzą nas słuchy, że Episkopat na prośbę Kiszczaka będzie próbował namówić 13 działaczy opozycji więzionych na Rakowieckiej w Warszawie, by zgodzili się na wyjazd z Polski. Dla jasności – nie mam za to do Kościoła pretensji. Z ich perspektywy "Solidarność" nie miała żadnych szans na zwycięstwo.
 

 

Próbowali was ratować.

 

 
  – Mieli dobre intencje i nie wierzyli w upadek komuny. Plan był taki, że trzynastkę sprowadzi się do świetlicy więziennej i podejmie z nimi rozmowy. Ludzie zaczną się zastanawiać, dyskutować, łamać i w końcu zagrożeni latami więzienia się złamią. I "dobrowolnie" wyjadą, a nas – w ramach akcji humanitarnej – wyrzuci się z Polski. Klawisz w Barczewie mi szepnął, że Grecja była gotowa nas przyjąć. I wiesz, co się stało? Michnik odmówił wyjścia z celi na rozmowy. I napisał Kiszczakowi, że wyrzucić się z Polski nie da.
 

 

Ten list też przejdzie do historii. Zacytuję jeden akapit: "Niech ten mój gest odmowy będzie maleńką cegiełką budującą honor i godność w tym co dzień unieszczęśliwianym przez was kraju. Niech będzie policzkiem dla was, handlarzy cudzą wolnością!".
 

 

 – Gdyby nie on, inaczej potoczyłaby się nasza historia. Są takie momenty zwrotne.
 
  I byłoby tak, że "Solidarność" po naszym wyjeździe by umarła, a PRL by trwał. (Śmiech). I Macierewicz nie miałby okazji krzyczeć, że w "Solidarności" zagnieździli się agenci i Okrągły Stół zrobili zdrajcy wspólnie z KGB. I może zrealizowałby swój pomysł, bo miał taki, by utworzyć żółte, czyli katolickie związki zawodowe pod patronatem Kościoła.
 

 

A bracia Kaczyńscy?
 

 

  – Lech dorobiłby się prawdopodobnie profesury na Uniwersytecie Gdańskim, a Jarek (śmiech) wykombinowałby, że nasza banicja to kolejny spisek Michnika i Kuronia przeciwko niemu i w swoim domu na Żoliborzu mruczałby pod nosem: na pohybel komunie.
 
 Pamiętasz, ilu nas było?
 

 

10 milionów.
 

 

 – (Śmiech).
 

 

Mało, wiem. 

 

 
    – Z każdym rokiem mniej. Opowiem ci o demonstracji na Kurzym Targu we Wrocławiu po 1986 roku. To było już po drugiej amnestii. Wypuszczono nas z więzień, my utworzyliśmy jawną Tymczasową Radę NSZZ "Solidarność" i dalej organizowaliśmy wiece. Ukryliśmy się więc w kilku tydzień wcześniej, żeby nas nie zgarnęli, zwołaliśmy ludzi, przygotowaliśmy transparenty. Na demonstracjach zawsze było tak, że paru ludzi wychodzi, bach, bach, rozwija transparenty, zbiera się tłum, wznosi okrzyki, a ubecja czeka. I trzask-prask zgarnia czołówkę i tych, co najgłośniej krzyczą, ustawia wszystkich w szpaler i popychając i kopiąc prowadzi do suk.

 

 Wchodzę na pierwszy schodek i nagle: co jest? Nie ma szpaleru! Nikt nas do suk nie wrzuca, a my sami, z przyzwyczajenia po prostu, ustawiliśmy się w kolejce. Na trzecim schodku zreflektowałem się: no nie, k…, tak nie będzie, że my sami wchodzimy. Łup ze schodka, zeskakuję i w nogi. Byłem młody i głupi, patrząc z dzisiejszej perspektywy. Wiadomo przecież było, że mnie złapią, pobiją i zamkną.

 

  Biegnę przez tłum, tłum się rozsuwa, ubecy za mną, skręcam w lewo, w prawo. I nagle słyszę: Wła-dek, Wła-dek. Wszyscy mnie przecież znali. Tłum skanduje i bije brawo. Rozumiesz? Dotarło do mnie, że znalazłem się w kretyńskiej sytuacji. Jest kilkaset osób, może tysiąc, i oni się cieszą, że ich Władek taki dzielny i szybko biegnie. Dla nich to były zawody sportowe.
 

 

Żaden nie pomógł?
 

 

  – Jeden. Robotnik z Dolmelu. Widząc, że ubek już mnie łapie, rzucił mu się szczupakiem pod nogi, ubek się potknął, nadbiegli następni. Uciekłem w boczną uliczkę, wpadłem do jakiejś klatki schodowej. Lecę na I piętro. Próbuję otworzyć okno, żeby wyskoczyć, ale okno zabite gwoździami. "Czerwoni" pozabijali. Byli już obkuci z naszych demonstracji. Dopadli mnie, dali wpiernicz i wsadzili. Na krótko. Oni już nas wtedy nie wsadzali na długo, bali się protestów na Zachodzie. Tego chłopaka z Dolmelu też pobili.

 

Oni już wtedy wymyślili na nas coś innego. Dali mi ruską obstawę. Tak nazywał ją Kiszczak. Polegała na tym, że chodziło za mną parunastu młodych byczków i od czasu do czasu w miejscu, gdzie było dużo ludzi, na przykład na przystanku tramwajowym, podchodził któryś i: dokumenty pokazać – rozkazywał. Psychologicznie działało. Ludzie na ulicy bali się do mnie zagadać czy podać mi rękę. Bo ubek zobaczy i będą kłopoty. Społeczeństwo było już totalnie zastraszone.

 

W sierpniu ,88, w drugiej fali strajków, chciałem im uciec, ale mnie skręcili i znowu posadzili.

 

Siedzę sobie w celi któryś dzień, raptem wchodzi klawisz: Frasyniuk, na przesłuchanie. Byłem zdumiony. Mnie od 1986 już nie przesłuchiwali. Wiedzieli, że nie ma po co, nie złamią mnie. Ale skoro chcą gadać, coś się stało. 

 

Wprowadzili mnie do gabinetu jednego z zastępców komendanta wojewódzkiego MO. Starszy pan, pułkownik, zaciemnione szyby, półmrok, włączony telewizor. Siadłem, on bardzo uprzejmy. I do mnie więziennym slangiem: siedzę tu jak na dołku. Myślę: chyba nawalony, przecież to ja siedzę w areszcie, nie on. Coś widocznie musiało się stać i kazali mu dyżurować.

 


 
Kiszczak wystąpił z propozycją Okrągłego Stołu.

 

 

– Nie wiedziałem, skąd mogłem wiedzieć!

 

  Zerkam w telewizor, może coś tam mówią. Zauważył. Telewizora nie macie? – zdziwił się. Nie – drę z niego łacha – zepsuł się pod celą. 

 

Pyta: A wy, Frasyniuk, co? Cały czas siedzicie? Który dzień? Myślę: facet w balona ze mną leci. Odpowiadam zaczepnie: Jakoś tak, kurwa, nie pamiętam. Słowo "kurwa" mu nie pasowało, spojrzał na mnie i odparował: To zupełnie jak ja, też, kurwa, nie wiem, który dzień tu siedzę. Jezu – myślę – jak ten pułkownik taki zakręcony i musi w komisariacie kiblować na dyżurze, to chyba pół Polski stoi. Mówi: Generał Kiszczak zwrócił się do nas, żebyśmy umożliwili wam rozmowę z generałem. 

 

 O kurczę – myślę – jak Kiszczak chce ze mną gadać, to nie pół, ale cała Polska stoi.

 


 
Natychmiast urosłem w siłę. Już idę – mówię. – Sznurówki tylko założę, zęby umyję, wykąpię się i dzwonię. Niech pan mi daje ten telefon.

 

– Nie, nie, Frasyniuk, ja wam telefonu generała nie dam. Ale jesteście wolni.

 

  Wychodzę na korytarz. Komenda Wojewódzka MO we Wrocławiu mieściła się w solidnym poniemieckim budynku. Idę szerokim korytarzem, wyobraźnia mi pracuje, co w tej Polsce się dzieje. I nagle podchodzi czterech cywilów, dwóch łapie mnie za ramiona i rzuca na drzwi. 

 

 

Do celi?
 

 

– Nie, padam na podłogę w jakimś pokoju z tego samego piętra. Lekko podnoszę wzrok, bo zawsze jest obawa, że zaczną kopać, i widzę nogę na biurku. Rozglądam się, jeden trzyma nogi na biurku, reszta siedzi na krzesłach. Czyli bić chyba nie będą. Wstaję i mówię: Chłopaki, co was pogięło? 

 

Oni byli młodzi, w moim wieku, nie żadni tam starzy funkcjonariusze ze stalinowską przeszłością. Ty, Frasyniuk – mówi jeden – jak jeszcze raz wykręcisz numer i będziesz próbować nam spierdolić, to kręgosłup ci połamiemy. Chłopaki – mówię – pojebało was? Kiszczak chce ze mną rozmawiać, a wy mi tu, kurwa, grozicie

 

Wtedy zerwał się ten od biurka, chwycił mnie za koszulę, szarpnął i gdyby mógł, toby mnie zabił. Ale już nie mógł. Zasyczał tylko: Ty i ten kurwa Kiszczak, obaj do piachu powinniście pójść.

 

Obaj! – powiedział. Zdumiewające, prawda? Oni na Kiszczaka byli wściekli, nienawidzili go, był dla nich palantem, mięczakiem, może nawet zdrajcą. Bo żadnego Okrągłego Stołu nie chcieli. I wiesz, co mnie dziwi? Że Kiszczak o tym swoim aparacie nie mówi. Opowiada dziennikarzom dykteryjki, ale nigdy nie powiedział, z jakim oporem się zderzył i jakie ryzyko podjął. Bo wiedział, lepiej od nas, Jaruzelski też wiedział, bo przeżył Węgry, Czechosłowację, że jak któryś z nich wypadnie z gry, to go skróci się o głowę. I że ten aparat jest zdolny zmontować jakąś prowokację i uruchomić przeciwko nim jakieś skrzydło w Moskwie.

 

 

 Na początku 1989 byłem u Wałęsy w Gdańsku, zaczęły się już przygotowania do Okrągłego Stołu, szybko chciałem wrócić do Wrocławia. Mówię: Lechu, najlepiej samolotem, pomożesz? – Oczywiście, mam tu "Solidarność" na lotnisku, załatwię. Dziewczyny z lotniska sprzedały mi bilet i uprzedziły: Tu, panie Władku, pan przejdzie, ale w Warszawie przesiadka, może być ciężko.

 

Przyleciałem do Warszawy, przesiadka. Facet, który siedzi w okienku, podobny zresztą do Dziewulskiego, zaczyna oglądać mój dowód osobisty. Miałem dowód wyrobiony chwilę przed stanem wojennym i nie było w nim wymaganych wtedy pieczątek z miejsca pracy i zameldowania. Patrzy, patrzy i pyta: A pan co, nie pracuje? Odpowiadam: A pan jest z urzędu pracy? Spogląda na pierwszą stronę dowodu, kiedy wydany, i pyta: To z czego pan żyje? Odpowiadam: A pan jest z izby skarbowej? I słyszę krzyk: Karol, brać go! Spod ziemi wyrośli antyterroryści, natychmiast tłum z kolejki się rozpierzchł, wywrócili mnie, łubudu, skrępowali i skutego zaciągnęli do kanciapy. O! – zdziwił się główny komandos – kogo tu mamy, Władysław Frasyniuk. Karol okazał się bardzo racjonalnym, rozsądnym człowiekiem. – Rozkujcie pana – polecił. Rozkuli. Musimy – zwrócił się do mnie – no, wie pan, metryczkę panu wypisać, żeby wpuszczono pana do samolotu. Pyta: Jaka przynależność społeczna? Odpowiadam: A co to pana obchodzi? 

 

Ja wtedy byłem straszny kozak. – No, panie Władku, mnie nic, ale bez tego nie wsiądzie pan do samolotu – uspokaja i pyta mnie o przynależność polityczną. Mówię: "Solidarność". I ten Karol, bardzo inteligentny komandos, uśmiecha się. – To lepiej – mówi – wpiszmy bezpartyjny. Wypuszczają mnie i idę do poczekalni, a antyterroryści z bronią w czarnych kominiarkach, podobnych do dzisiejszych, za mną. Wiesz, po co?

 

 

Nie.

 

 
– Pokazówę chcieli mi urządzić. Żeby pan, panie Władku, sam się przekonał, jakie bohaterstwo jest w narodzie.

 

Wchodzę do poczekalni, jest sporo ludzi i widzę popłoch w ich oczach. Rozglądam się, jest wolne miejsce, siadam. Dwóch ludzi obok natychmiast podnosi się i spływa. Rozumiesz? Nie mam kajdanków, jestem zwykłym pasażerem i ludzie nawet siedzieć w pobliżu mnie się boją. A komandosi znakomicie się bawią. No widzi pan, panie Władku… Wchodzę do lotniskowego autobusu, za mną komandosi, ludzie się odsuwają. Podjeżdżamy do samolotu, jeden z komandosów mówi mi: pan poczeka. Wchodzę jako ostatni. I dalej taki obrazek. Przy drzwiach pilota już stoją, dwóch. Sprawdzam na bileciku miejsce, siadam. Obok mnie jest dziewczynka, ze cztery lata, zagaduję do niej, rodzice jak sparaliżowani siedzą w rzędzie z przodu. Widzę blady strach w ich oczach – Jezus Maria, jak będą strzelać do Frasyniuka, zastrzelą dziecko! Chcę, żebyś dobrze mnie zrozumiała, ja do nikogo oczywiście nie mam z tego powodu pretensji, chcę tylko przypomnieć, jak potwornie przestraszone było społeczeństwo.

 

Wylądowaliśmy we Wrocławiu. Wysiadłem pierwszy. Czułem się jak trędowaty. I wiesz, co pomyślałem? Po raz pierwszy. Że to jakiś paradoks, ale ci ludzie uważają, iż ja im szkodzę.

 

Więc skończmy uprawiać megalomanię, że cały naród bohatersko walczył z komuną. I przestańmy wmawiać młodzieży, że wolność zawdzięczają tym, co się teraz pokazują bez przerwy w telewizorze. Powiem brutalnie. "Solidarności" nie było w Gorzowie, Radomiu czy w Tarnowie. Nawet nie mogło być. W mniejszych ośrodkach milicja ją tam w miesiąc likwidowała. Podziemna "Solidarność" była mocna tylko w czterech regionach: w Gdańsku, Wrocławiu, Warszawie i w Nowej Hucie, bo już nie w Krakowie.

 

Po chyba dwóch tygodniach pierwszy raz na własne oczy zobaczyłem Kiszczaka.
 

 

27 stycznia 1989 roku?
 

 

 – Pojechaliśmy do Magdalenki. Z Wałęsą, dużą grupą. U góry schodów stał Kiszczak, uśmiechnięty, z ręką wyciągniętą na powitanie. Nie podam mu, jasne, ale muszę powiedzieć, dlaczego nie. Jedno zdanie, sensowne. To może śmieszne, ale nagle świadomość, że musiałbym podać mu rękę, stała się dla mnie okropnym przeżyciem. Jestem już trzeci do podania, stoję metr od Kiszczaka. I nagle ochroniarz Kiszczaka odwrócił się, odgradzając mnie od generała i przeszedłem. Za mną był Alojzy Pietrzyk, który też zapowiadał, że nie poda mu ręki. Zauważył, że przechodzę, chciał szybko za mną, ale kordon się zamknął i podał.

 

 Dopiero potem dowiedziałem się, dlaczego tak się stało. Przy kolejnym spotkaniu w Magdalence podszedł do mnie starszy pan od Kiszczaka. – Pan Władysław Frasyniuk? – pyta. Ten, który siedział – upewnia się – w Barczewie, w Łęczycy i w Lubsku? O co mu chodzi? Przedstawia się: Pracuję u generała Kiszczaka, wszystkie raporty z więzień o panu przechodziły przez moje ręce i – mówi dalej – to jest niebywałe, wyobrażałem sobie, że jest pan kompletnie zniszczonym człowiekiem. Zażartowałem: Byłem tam gościem generała Kiszczaka, tak źle go pan ocenia? Odpowiedział: Wiedzieliśmy, że koledzy na pana naciskają, by podał pan rękę generałowi…
 

 

Poczekaj, skąd wiedzieli?

 

 
 – Prawdopodobnie z podsłuchów, wszędzie zakładali podsłuchy. I wyszło im z portretu psychologicznego, który o mnie opracowali – opowiadał mi dalej – że "w dłoni może pan mieć ukrytą żyletkę i pokaleczyć nią generała".
 

 

Powtórz.

 

 
  – Nie rozumiesz? 
 

 

Nie.

 

 
– Złodzieje łamią żyletki, noszą pod językiem i jak jest ostra bijatyka, maluteńki kawałek żyletki wkładają między palce, tylko krawędź wystaje. I kiedy przeciwnik się zbliży, tną go po twarzy, żeby krew bryznęła.

 

 
Przecież nie byłeś złodziejem.
 

 

 – Ale oni naprawdę długo jeszcze wierzyli w to, co sami na nas produkowali. 

 

 
W dziesięć dni później zaczął się Okrągły Stół.

 

 
A gdyby go nie było?

 

 
– Coś pewnie kiedyś, może za kilkanaście lat, by się zmieniło.<

 

 
Co?
 

 

– Może mielibyśmy model chiński, czyli realny socjalizm z gospodarką wolnorynkową. 

 

 Liberałowie partyjni uważali, że trzeba zmusić Biuro Polityczne PZPR do reform gospodarczych i do eksperymentu z wolnymi wyborami na poziomie gminy. Oni też nie chcieli Okrągłego Stołu. My dla nich byliśmy ludźmi albo przez więzienia zdemoralizowanymi, albo zgorzkniałymi, którzy nie nadają się do żadnych rozmów, bo myślą tylko o odwecie i na rozmowy przyjdą odreagować, a nie coś nowego zbudować.

 

 
My Okrągłego Stołu baliśmy się. Szliśmy do niego przestraszeni.

 

Pamiętam wielkie podwórze przed Pałacem Namiestnikowskim na Krakowskim Przedmieściu. Idziemy od bramy jak kurczęta, zbici wokół Lecha Wałęsy. Jezus Maria, władza robotniczo-chłopska spotka się w pałacu z kryminalistami! A robotnik Władysław Frasyniuk w pożyczonej od Piotrka Bikonta marynarce, którego ta władza gościła przez cztery lata w takich obiektach pałacowych jak Barczewo, Łęczyca i Lubsko, już teraz powinien uścisnąć dłoń gospodarzowi tych obiektów. 

 

 
Wchodzimy na marmurowe schody, szerokie, oświetlone kandelabrami. Gdzie my jesteśmy, co to za pułapka? Widzę kamery. Mogą pokazać nas w telewizji. Jezus Maria, a może to prowokacja?

 

 Dyktatorzy usiedli do stołu z przestępcami. 

 

 
Chyba już nie. 

 

 
– Ależ tak. My dla nich wciąż jeszcze byliśmy zwykłymi przestępcami. Frasyniuk, to wiem na pewno, był w ich raportach zdefiniowany jako prostacki kryminalista, który się szarpał z klawiszami w więzieniu, urządzał zadymy, miał przez cały wyrok obostrzony rygor i na dodatek grypsował. Zaś Michnik był dla nich złem absolutnym, wcieleniem szatana, z nieziemską siłą. Michnik i Kuroń. I oni, rozumiesz? Psychologicznie trzeba to sobie uświadomić. Przecież nawet z żoną, jak człowiek się pokłóci, trudno pierwszemu zacząć rozmawiać. Oni do Okrągłego Stołu siadali, połykając własny język, z wrogami, których mogli rozjechać, rozstrzelać, bo mieli nad nimi pełną, niekontrolowaną władzę. To musiała być dla nich straszliwa porażka i straszliwe upokorzenie.
 

 

Usiedli więc według ciebie dlaczego?

 

 
  – Najprostsze, co się nasuwa, że może nie chcieli nas już rozstrzeliwać i rozjeżdżać?

 

Włączono kamery. Nagrali nas i puścili w kościele zwanym telewizją publiczną. Cała Polska zobaczyła groźnych facetów poszukiwanych przez osiem lat listami gończymi, siedzących jak na konklawe. Władek – ludzie zaczepiali mnie na ulicy – w telewizji was widzieliśmy, Wałęsa gadał, a ty siedziałeś obok. Wtedy pomyślałem: Jezus Maria, zmienia się rzeczywistość. Z ludzi opada strach. Oni tego nie wyczuli. Oni w ogóle nie zdawali sobie sprawy, że w społeczeństwie znowu budzi się nadzieja. Oni przecież ludzi oglądali tylko przy okazji 1 Maja. I jak chcieli coś ugrać ze społeczeństwem, rozmawiali z Kościołem. A Kościół też nie jest instytucją, która widzi rzeczywistość i rozumie biednego. Przez to oni kompletnie nie czuli, zielonego pojęcia nie mieli, że społeczeństwo zareaguje na nas tak szybko i emocjonalnie.

 

Dlatego nas pokazali w telewizji, już pierwszego dnia. To był ich błąd.

 

 
A wasz?
 

 

– Że przez ten strach i świadomość własnej słabości cofnęliśmy się w myśleniu do 1981 roku i szliśmy odzyskać tylko to, co wywalczyliśmy przed stanem wojennym. 
 

 

Niezależny Samorządny Związek Zawodowy "Solidarność".

 

 
– I jeszcze martwiliśmy się, że komuniści zechcą nas ograbić i coś w tamtych ustawach nam potną. 

 

 
Użyłeś słowa "komuniści".
 

 

 – Chciałem powiedzieć "czerwoni", ale to obraźliwe. Ja w kontekście Okrągłego Stołu nie chcę ich obrażać. To przecież Okrągły Stół spowodował, że od 20 lat żyjemy w wolnym kraju. To jest zasługa Jaruzelskiego i Kiszczaka. Ich determinacji. A w nich nie było żadnego komunizmu, tylko absolutnie czysty pragmatyzm.

 

Poszliśmy więc do Okrągłego Stołu jako związek zawodowy, a nie jako ruch obywatelski.

 

Choć w podziemiu staliśmy się de facto ruchem obywatelskim z prostego powodu: nie można z podziemia załatwiać spraw pracowniczych. 

 

Przez to najlepsi ludzie "Solidarności" zostali skierowani do stolika związkowego. Mazowiecki, Lech Kaczyński jako ekspert od prawa pracy i ja – Frasyniuk, największy chuligan i fajter, który miał walić na odlew, żeby tamci dwaj mogli coś ugrać. 

 

 
Oni oczy przecierali, że z nami da się rozmawiać. Dla nich to był szok. Widziałem, jak stopniowo zaczynali uważać, że to normalne, iż władza robotniczo-chłopska rozmawia z robotnikami. Widziałem, jak zaczynali wierzyć, że są demokratami. I wiesz, to zdumiewające, ale oni w to naprawdę uwierzyli. I tak im zostało.

 

 Siedziałem przy stoliku związkowym, Kaczyński czasami spierał się z Cioskiem o ustęp 2 do art. 15, Mazowiecki niekiedy zamieniał słówko "lub" na "czy". Mnie ponosiło, bo jestem człowiekiem temperamentnym, a Mazowiecki tylko wzdychał: Władek, tu nie ma co robić. Pełne rozczarowanie. Prawdziwa gra toczyła się przy stoliku politycznym i gospodarczym.

 

 Przy stoliku gospodarczym byliśmy w absolutnej defensywie i poprawialiśmy socjalizm. Nikt z nas nie miał świadomości, że za chwilę powstanie rząd Mazowieckiego i to on będzie musiał te zobowiązania spełnić. Rysiek Bugaj staczał z nimi boje i walczył, by uzyskać jak najwięcej. Mówił im: My jesteśmy związkiem zawodowym i nas nie obchodzi, skąd weźmiecie i jak, my musimy dostać. I wymyślaliśmy tam różne rzeczy, jak np. po 2 tys. zł podwyżki na wstępie dla każdego i indeksację płac, które później jak żabę sami musieliśmy zjeść.

 

Inaczej było przy stoliku politycznym. Tam brylował Geremek. Nie uwierzysz, ale Geremek był już w Europie, on już siedział w Brukseli! My na niego patrzyliśmy ze zdumieniem. On już miał w głowie cały projekt wielkich politycznych reform. I kiedy czerwoni mówili: Panowie, jak skończymy, dostaniecie 100 proc. miejsc w Senacie, to on trzask, trzask, zgoda, a my do Bronka: "Bronek, w jakim Senacie, o co chodzi", bo ani Wałęsa tego nie rozumiał, ani ja nie rozumiałem. I czerwoni patrzyli na nas zapewne z politowaniem: naiwni chłopcy, my ich wciągamy w głęboką wodę, a oni zachowują się jak barany i zaraz utoną. 

 

Więc Bronek na boku tłumaczył nam, że chodzi o prawo wyborcze dla robotników. Jakie znowu prawo? Bronek – mówiłem mu – jak naczelnik więzienia wzywał mnie i mówił: Frasyniuk, co wy tutaj, regulaminu nie znacie, to odpowiadałem: Panie naczelniku, znam ostatni punkt, najważniejszy – "o ile naczelnik nie postanowi inaczej". Z którego wynika, że może pan wsadzić mnie do izolatki i odebrać spacer albo nie. To po chuj mam czytać pozostałe artykuły? 

 

  Z Senatem było dokładnie to samo. My przecież byliśmy tylko robotnikami, wprawdzie już ze średnim wykształceniem, ale nikt z nas nie interesował się prawem wyborczym. Geremek więc z nami siadał i bardzo po partnersku nam tłumaczył, co z czym i przez co. On miał świadomość, że nas wyprzedza. Że jest dwa piętra wyżej. Ale też wiedział, że sam niczego bez nas nie zrobi, więc my musimy jego pomysły rozumieć i z jego propozycjami się identyfikować. Bardzo lojalnie się wobec nas zachowywał. Wiesz, co w nim było? Taka inteligencka przyzwoitość.
 

 

Rozmowy przeniosły się do Magdalenki.

 

 
– Po pierwszym pobycie w Magdalence zacząłem się zastanawiać, co to za willa. I kto tam pracuje. Po jednej z przerw w obradach, zamiast iść na salę, schowałem się w kiblu. Pomyślałem: będzie pusto, to sobie pobuszuję. Na korytarzach – nadsłuchuję – cisza, więc ostrożnie otwieram drzwi, wychodzę, mijam jeden korytarz, przechodzę do następnego. Na półpiętrze stoi Kiszczak z jakąś młodą kobietą. Dotąd nie widzieliśmy tam żadnej kobiety. Kiedy mnie zobaczyła, spąsowiała i chciała uciec. Kiszczak też był zaskoczony: A pan co tu robi? Odpowiedziałem grzecznie: Chciałem zobaczyć, co tu pan przed nami chowa i teraz wiem – atrakcyjną kobietę, panią Magdalenkę, prawda? I potem jak mnie koledzy pytali: co wy tam robicie? żartowałem: Tam jest fajna laska, Magdalenka się nazywa, my do tej Magdalenki jeździmy. <
 

 

Co to była za kobieta?
 

 

 – Jakiś specpracownik. Od początku domyślałem się, że miejsce jest dziwne, i uprzedzałem kolegów: uważajcie, co mówicie, jesteśmy w willi, gdzie wszystkie ściany mają uszy i oczy. Do dziś zresztą jestem przekonany, że każde wypowiedziane zdanie w trakcie Okrągłego Stołu i w Magdalence jest gdzieś starannie nagrane. A może nawet i sfilmowane. I w którymś momencie zostanie ujawnione. Potem poznałem oficera od Kiszczaka. Podszedł do mnie i powiedział: w służbach każdy ma określony kawałek do zrobienia. Ja byłem odpowiedzialny za waszą drogę między kościołem, gdzie byliście na mszy, a Magdalenką. Powiem panu coś, co wiem na 150 proc., nagraliśmy 200 kaset. A teraz wiem, że to był superobiekt, w którym po parę miesięcy trzymano naszych szpiegów odwoływanych z zagranicy, nagrywając, co mówili, nawet przez sen.
 

 

Po co was tam wożono?
 

 

  – Tam rozstrzygaliśmy najtrudniejsze, sporne kwestie. A przy okazji próbowali zebrać na nas kompromitujący materiał. Stąd był ten alkohol po obiedzie, o którym opowiadał potem Kiszczak. A który żadnym pijaństwem nie był. To były dwa czy trzy kieliszki, za każdym razem fotografowane. Jestem chyba jedynym, który tego nie kupił. Od razu wyczułem nieczyste intencje. Bo Kiszczak powiedział: Panowie, napijmy się po kieliszku, mamy prawo, tyle godzin gadaliśmy, i wzniósł toast: za powodzenie rozmów. Kątem oka zobaczyłem, że do sali wchodzi dwóch barczystych mężczyzn z aparatami fotograficznymi. Nie miałem cienia wątpliwości, że oni tworzą dokumentację. Nie powinni byli tego robić.

 

 
Największym jednak ich błędem, powiedział mi Jerzy Urban, było, że Okrągły Stół trwał za długo.
 
 

 

– To prawda. Codziennie telewizja kręciła sprawozdania z obrad, przez dwa miesiące cała Polska siedziała przed telewizorami i "nasi, nasi" mówiła. Kiszczak w pewnym momencie przyszedł i oznajmił: panowie, kończymy. Okrągły Stół więc nie skończył się dlatego, że wygasły tematy, ale że oni zorientowali się, iż czas działa na ich niekorzyść. I nie chodziło tylko o to, że sympatia w narodzie dla nas rosła, ale o to, że po obu stronach stolików zaczęły się tworzyć małe księstwa, pojawiali się nowi ludzie, wnosili dodatkowe konflikty. U nich pojawił się Miodowicz, który za plecami Kiszczaka buławę zaczął nosić i próbował budować konfrontację, żeby wszystkie ustalenia wywrócić.

 

 
Nie kandydowałeś do Sejmu.

 

 
 – Uważałem, że przywódcy muszą zostać z ludźmi. <
 

 

Wszyscy cię namawiali.
 

 

 – I mieli pretensje, że ja z kolei namawiam Bujaka i Lisa, najważniejszych ludzi z podziemia, żeby też nie startowali. To był mój błąd. Wiesz, skąd się wziął? Bo mnie się wydawało, że Polska jest lepsza i ludzie są lepsi. Że mądrość, którą zdobyliśmy w podziemiu, a która skumulowała się w dialogu przy Okrągłym Stole, nadal będzie obowiązywać. Bo naszym najcenniejszym doświadczeniem było przekonanie, iż w trudnych sytuacjach należy z sobą rozmawiać.

 

 
Bałeś się, że związek zostanie bez przywództwa?
 

 

 – Nie tego. Bałem się, że za chwilę Sejm, częściowo nasz, będzie podejmował trudne decyzje gospodarcze, a ludzie są do nich nieprzygotowani.

 

 Miałem już przecież doświadczenie w pracy publicznej z czasów pierwszej "Solidarności", byłem szefem milionowego regionu i potrafiłem czytać ludzi. Wiedziałem, że ludzie są zdemoralizowani biedą i cierpieniem. Bo w życiu jest odwrotnie, niż głosi Kościół, że cierpienie uszlachetnia. Nieprawda – wiem, że wykrzywia. Tylko jednostki potrafią się obronić. W pierwszej "Solidarności" bezpieka, kiedy chciała nas skonfliktować, nie używała wyszukanych metod, chwytała się drobnych prowokacji. Wpuszczała agenta, on przychodził i pytał: Dlaczego sekretarka w regionie zarabia o 10 zł więcej niż w sekretariacie w Pafawagu? I zaczynała się awantura.
 

 

To trwa.

 

 
 – Trwa, bo to jest mentalność peerelowska. Miałem absolutną pewność, że to odżyje. I że może nie od razu, ale za trochę usłyszę, że znowu są "oni", którzy dostali się do Sejmu po plecach robotników i zdradzili. I wtedy muszą być z ludźmi wiarygodni przywódcy, którzy ich językiem potrafią zdecydowanie krzyknąć: Kurwa, nie protestujcie, to są nasi. (Śmiech). Gdybym użył tego słowa do profesorów, rozpierzchliby się ze strachu, prawda? A u nas, w środowisku robotniczym, po tym przerywniku, mówią: O, nasz!

 

Namawiałem kolegów: Chłopaki, czemu nie startujecie? I słyszałem: Ja do Sejmu? Przecież ja jestem hydraulikiem. Drugi powiedział: Władek, tam nie ślusarz potrzebny, tylko ludzie wykształceni, z językami, kulturalni, którzy potrafią się pochylić nad naszymi sprawami.

 

 Nasza przyzwoitość nas zabijała. Przyzwoitość z pierwszej "Solidarności", kiedy ludzie przeżywali karnawał nadziei.

 

W 1989 roku robotnicy uważali, że nie powinni iść do parlamentu, bo doskonale pamiętali, że w początkach władzy ludowej, po wojnie, też ich brali na dyrektorów fabryk i do Sejmu. Opowieści o gumiakach i słomie wystającej z butów były wpisane w ich biografie.

 

Namawiałem więc inteligentów. Oni wnieśli do ruchu system wartości, który nas w 1980 roku zaczarował. We wrocławskiej podziemnej "Solidarności" inteligentów nie było wielu. Zaangażowanych garstka. Aleksander Labuda powiedział: Przepraszam cię, Władek, ale mnie polityka kompletnie nie interesuje, wracam na uniwersytet, będę się bił o jego autonomię, bo nie ma nic ważniejszego w społeczeństwie obywatelskim niż jakość kształcenia. Zgodziła się Basia, jego żona, świetna dziewczyna, mądra i dzielna, też siedziała w więzieniu. I wiesz, kogo chcieli utrupić z tej listy – Basię Labudę. Bo nagle się okazało, że kontrowersyjna, a my tu mamy innych.
 

 

Jakich?

 

 
 – Pamiętasz Alicję Grześkowiak? Stoję na przyczepie w Pile z kolegami, agituję: "Lista Lecha, chłopaki, głosujcie". Bo w czasie kampanii jeździłem na wiece wyborcze pod tytułem "górą nasi", a że byłem w całej Polsce rozpoznawalny, robiłem za misia. Po mnie przemawiają koledzy – miejscowi robociarze, którym w stanie wojennym nasz region podsyłał matryce do drukowania i gazetki. Słyszę szept: a eto szto? Podchodzi jakaś kobitka. Pytam: kto to? Słyszę: od trzech miesięcy w tutejszym kościele organizuje spotkania historyczne, białe plamy wyjaśnia. I później została marszałkiem Senatu i Matką Boską "Solidarności", jak o niej mówiono w parlamencie.

 

 Krótki czas kampanii, wszystko działo się w biegu, zbieranie podpisów na listach kandydatów, spotkania wyborcze. Czerwoni, których spotykałem na jakichś spotkaniach, straszyli: chłopaki, zróbcie coś, bo przegracie, a kiedy wy przegracie, mamy krwawą łaźnię, bo ludzie powiedzą, że to my zmanipulowaliśmy wybory.

 

 Ile na to było dni? Przypomnij.

 

 
Niecałe dwa miesiące.

 
 
 – No widzisz, zabrakło czasu na zastanowienie się. Więc "lista Lecha" w efekcie była od Sasa do Lasa. Znalazło się na niej mało ludzi z podziemia. A ci, co się znaleźli, z mety dostali certyfikat działacza podziemnej "Solidarności" i dzięki niemu zaczęli dorabiać kombatanckie życiorysy i robić kariery, choć w większości nie mieli żadnych zasług i potrafili tylko głośno krzyczeć.

 
 
4 czerwca pamiętasz?

 
 
– Wszystko, co działo się potem, przez kolejne trzy miesiące, widzę przez pryzmat czarno-białego obrazu Mazowieckiego, który V-ałką leci dookoła sali i tę V-ałkę pokazuje wszystkim.

 
 
Został premierem, Wałęsa o tym zdecydował.

 
 
– W pierwszej "Solidarności" Mazowiecki był osobą numer jeden. Wyznaczał kierunki, decydował o strategii związku, doradzał Wałęsie, a Wałęsa go słuchał. Ale przy Okrągłym Stole pozycja Bronka Geremka wzrosła. I doszło do sytuacji, że trudno było powiedzieć, który z nich jest w związku pierwszy. I lepszy. Wałęsa na premiera miał więc do wyboru Geremka i Mazowieckiego. 

 
 
I Kuronia. 

 
 
– Nie, o Kuroniu Wałęsa nigdy poważnie nie mówił.

 
Mazowiecki i Geremek byli zupełnie innymi ludźmi. Różnili się temperamentem i sposobem uprawiania polityki. Mazowiecki był człowiekiem żelaznych zasad, nie graczem. A Bronek umiał prowadzić intrygi. Żebyś dobrze zrozumiała. Geremek grał nie po to, by kogoś ograć, tylko żeby osiągnąć efekt. Wielokrotnie w nich uczestniczyłem. Jak się pokłócił z Wałęsą, dzwonił do mnie, żebym z nim jechał do Wałęsy, bo coś musi Lechowi wytłumaczyć. Geremek mnie potrzebował, żebym drzwi wyważył i doprowadził do rozmowy. Przyjeżdżaliśmy, wsiadałem z góry na Lecha: Co ty wyprawiasz! Wtedy Bronek łagodnie: Hm, panie Lechu, Władek jak zwykle trochę przesadza. I załatwiał z Wałęsą, co miał załatwić. 

 
  Namawiałem Lecha, żeby wybrał Geremka. Uważałem, że będzie sprawniejszy. Geremek się wahał. Kiedy go przycisnąłem, dlaczego odmawia, powiedział mi, że boi się antysemityzmu. W Bronku był strach. Wiedziałaś o tym? 

 
 
Nie.

 
 
 – Później w parlamencie, kiedy już był szefem OKP przez wszystkich poważanym, zaczepiłem go, czy ciągle w nim tkwią te obawy. I wtedy on mnie wziął na bok i opowiedział o swoim dzieciństwie. W Bronku tkwił dramatyczny strach. 

 

 
Z matką ukrywał się na polskiej wsi.

 

 
 – Tam działy się przerażające rzeczy. Jan Tomasz Gross w "Strachu" napisał prawdę. Trochę o tym wiedziałem dzięki mamie. Mówiła do mnie i do siostry: Patrzcie, dzieci, czym jest antysemityzm, macie Mokkę – Mokka był naszym sąsiadem w kamienicy, gdzie mieszkaliśmy – i co mówią o nim sąsiadki – odpytywała nas. Wiedzieliśmy. Że to porządny człowiek. – A co mówią o jego żonie Polce? – Że to kurwa żydowska. – Zapamiętajcie to sobie na całe życie – mówiła nam mama – w tym przejawia się polski antysemityzm, to są kalki, które przeszły z okresu międzywojennego. Dzięki mamie na wszelkie przejawy antysemityzmu jestem strasznie wyczulony. Ale myślałem, że to przeszłość, że strachy Geremka są przesadzone.

 

 I nagle się okazało, że on jest, dalej żyje! W wolnej Polsce, rozumiesz?! 

 

Nasi doradcy z zaplecza Wałęsy przeszli po wyborach do parlamentu albo do rządu i wokół Lecha wytworzyła się pustka. Nie zauważyłem jej na początku. Chyba nikt z nas jej nie zauważył. Była gonitwa za bieżączką. A do Gdańska do Wałęsy z Wrocławia jechało się prawie jak końmi, dwa dni. Ja i Bujak widywaliśmy go więc rzadko. Mazowiecki i Geremek jeszcze rzadziej, też pracowali jak w ukropie. Przyroda zaś nie znosi pustych miejsc. Ta pustka wokół Wałęsy została zagospodarowana przez braci Kaczyńskich. I wszyscy "niedocenieni" ustawili się za plecami Wałęsy i zaczęli najpierw szeptać, a potem mówić coraz głośniej: Mazowiecki cię oszukał. Uważaj, Żydzi. Geremek… Lechu, uważaj. 

 

Zaczęło powstawać Porozumienie Centrum i wtedy zrozumiałem, czym jest polskie piekło, które znałem z literatury i śmiesznych kawałów.

 

Garstka ludzi, która przeprowadziła Polskę do wielkiego zwycięstwa, podzieliła się i w rezultacie rozpoczął się proces, który trwa do dziś – niszczenia autorytetów. Tymiński w wyborach prezydenckich wygrał z Mazowieckim. Zdobył drugie miejsce po Wałęsie, a Mazowiecki trzecie. Mazowiecki zaś przegrał nie dlatego, że był nielubiany, niepopularny czy niedoceniany, ale dlatego, że niewykształcony naród zasyczał: Żyd. I przy każdych kolejnych wyborach słyszę ten syk. 

 

 
I wtedy pomyślałeś, że nie warto było?
 

 

 – Nie, nigdy takiego momentu nie było. Nigdy. 

 

 
 A wiesz także dlaczego? Bo widziałem rozsypujące się PZPR, ZSL, SD i ludzi w Sejmie kontraktowym, którzy pod przewodnictwem marszałka Mikołaja Kozakiewicza myśleli o jednym: co mogę zrobić dla państwa. Oni – powiem górnolotnie – naprawdę uwierzyli w to, co myśmy im obiecywali. Bo powiedzieliśmy im, że demokracja daje drugie życie. Wszystkim, i tym którzy tchórzyli, i tym, którzy w odzyskaniu wolności nam nie pomogli. I patrząc na Sejm X kadencji, widziałem, że oni nam uwierzyli i chcieli udowodnić sobie i ludziom, że można dla Polski przyzwoicie pracować. Nie było potem ani jednego takiego Sejmu, który by z taką determinacją przepychał ważne ustawy kończące ustrój komunistyczny. Na dodatek tuż przed Bożym Narodzeniem, pamiętasz? 
 

 

Oni też potem z polityki zniknęli.

 

 
  – Ale jestem pewny, że przyjdzie taki czas, może za 50 lat, a może za 100, i nasi wnukowie na nowo odkryją "Solidarność". Bo my nie wyprodukujemy przecież ani nowego samochodu, ani komputera, który podbije świat, i jedyny kapitał, z którego oni będą mogli być dumni, to "Solidarność" i ta garstka ludzi, która przywróciła normalność w Europie. Chciałbym, żeby pamiętali wtedy także o Piotrku Bednarzu.

 

 
Teresa Torańska   
2009-06-06, ostatnia aktualizacja 2009-06-06 17:52:39.0
Reklama

36 KOMENTARZE