Reklama

Tego dnia wstajemy dość wcześnie, żeby zdążyć ze wszystkim.

Tego dnia wstajemy dość wcześnie, żeby zdążyć ze wszystkim. Jemy śniadanie, ubieramy kombinezony i po kwadransie jedziemy już do kas, żeby dokupić skipass na cały resort – w naszej sytuacji zdecydowanie niezbędny. Wciągamy się orczykiem, żeby nabrać wysokości, a potem rozpęd! I zielonym łącznikiem na sąsiedni stok, gdzie z kolei czeka na nas krzesełko. Stąd już łatwą, niebieską nartostradą do stacji Transval – krótkiej, ale bardzo istotnej kolejki, zgodnie z nazwą komunikującej ze sobą dwie strony doliny.

Reklama

O, już jest, wagon wielkości tramwajowego, zabierający za jednym zamachem ok. 100 osób. Jedziemy nim, a pod nami, dnem doliny, pierwsze samochody wspinają się ku przełęczy Aravis – a może do jednej ze stacji narciarskich? Z drugiej strony doliny, która jest jeszcze w cieniu, czeka nas mroźny wjazd ciasnym, stromym wyciągiem krzesełkowym na Crêt du Loup. Ten szczyt (można jego nazwę spolszczyć na „Wilczy Wierch”) jest zwieńczeniem całego żebra, oddzielającego narciarski resort La Clusaz pasma Aravis od jego części na masywie L’Etale i zasłania je przed sobą nawzajem –  dlatego widok w obie strony jest naprawdę imponujący!

Stąd moglibyśmy wjechać jeszcze wyżej i czerwoną trasą skrócić sobie drogę, ale są z nami początkujący narciarze, więc znowu wygodną, zagiętą trasą objeżdżamy szczyt i docieramy do niebieskiego stoku. Tutaj też jest prosto, tylko musimy uważać, żeby przejechać go po przekątnej i nie wjechać pod jednego ze snowboardzistów, którzy tutaj mają swój park z halfpipem, czyli wielką śnieżną rynną, pozwalającą na wykonywanie przeróżnych ewolucji. Na dole stoku, po jego przeciwnej stronie, czeka na nas La Motte – w gruncie rzeczy nudna, zielona śnieżna szosa, prowadząca przez las. Jedyną jej zaletą jest fakt, że można się nią przedostać pod masyw Balme bez zdejmowania nart. Ale też i są płaskie momenty, na których trzeba się odpychać kijami.

No, nareszcie! Nieduże, obłe wagoniki zabierają nas na pośrednią stację, gdzie oprócz punktu ratownictwa górskiego jest także miła knajpka „Bergerie” (czyli „Owczarnia”), gdzie zatrzymujemy się na gorącą czekoladę i małe conieco. Dość drogo, ale jak się weźmie pod uwagę, że w zimie na tę wysokość wszystko musi wjechać ratrakiem albo wagonikami kolejki… Pyszne było, ale czas na nas. Wygodną, czteroosobową kanapą wjeżdżamy powoli w górę. Jakie tu widoki! To już strefa powyżej zasięgu jakiejkolwiek roślinności, spod śniegu i lodu wystają tylko szare, surowe, warstwowane skały. Tutaj widać amatorów mocnych wrażeń, kręcących zawijasy po nietkniętym śniegu i między ostrymi grańkami snowboardzistów.

Na przełęcz – Col de Balme – docieramy w najlepszej chwili, tuż po południu. To jeden z najpiękniejszych punktów w całym resorcie. Dzięki wysokości (2477 m n.p.m.) i położeniu z tego punktu widokowego można spojrzeć na zachód – ku La Clusaz i Annecy (oczywiście zasłoniętego górami), lub na wschód – i tu mamy imponującą perspektywę. Ponad niższymi pasmami górskimi, oddzielającymi od siebie Megeve, Les Contamines-Montojoie, St. Germain-les-Bains i Les Houches, wyrasta pradziadek – najwyższy szczyt Alp, czyli sam Mont Blanc, na ogół z głową w chmurach. Dla tego widoku warto tu wjechać – pamiętajcie też, że teraz trzeba będzie zjechać!

Z Col de Balme w dół prowadzą już tylko czerwone trasy, które dla osoby z lękiem wysokości i/lub przestrzeni nie są zbyt komfortowe. Niestety jestem taką osobą, ale skupienie się tylko na najbliższych kilkudziesięciu metrach trasy pomaga jak zwykle i po przejechaniu pierwszego kilometra czy dwóch robi się już znośnie. Przejeżdżamy obok „Bergerie”, odprowadzając ją tylko tęsknym wzrokiem (do widzenia, gorąca czekolado) i rozpędzamy się na niższym odcinku niebieskiej nartostrady, aby wjechać znowu na leśną La Motte, tym razem jej niższy odcinek, prowadzący w przeciwnym kierunku.

Tym razem wyprowadza nas ona do podnóża lasu, pod orczykowy wyciąg (kurczę, nogi już zaczynają dawać znać, że czas odpocząć…) Le Bossonnet. I znowu: do góry, żeby rozpędzić się i zjechać w dół, trawersując łatwy, niebieski stok, ku zielonej oślej łączce (ile tu szkółek narciarskich – trzeba się nieźle napocić, żeby się miedzy nimi przemknąć) i dalej pod mostkiem do kolejki na płaskowyż Beauregard. W kolejce do kolejki, a potem w wagonikach można wreszcie odsapnąć. A potem jest już prosto, bo Beauregard to miejsce dość płaskie, zresztą ulubione przez narciarzy na biegówkach. Rozpęd, kije idą w ruch i już po chwili jesteśmy na przełęczy – Col de Croix-Fry.

Seria prostych wjazdów i zjazdów krzesełko-stok-krzesełko-stok-krzesełko i dojeżdżamy na doskonale znaną Tete de Cabeau (co zdaje się oznacza „Głowę Dzika”). Tu już jesteśmy „u siebie”. Może jeszcze parę razy w górę i w dół w strefie L’Etale? Nie, jednak taka wycieczka daje w kość! Zjeżdżamy powoli do naszego domu, płosząc po drodze stada kosów, czatujących pod oknami na resztki. Nic się nie stało, przeniosą się na dachy i balkony. A my pod prysznic, a potem przygotujemy późny obiad i będziemy się delektować zachodem słońca, podświetlającym na różowo skały na Belvedere.

 

Dla nienarciarzy: trasy narciarskie oznaczane są kolorami: od zielonego (łatwo, łącznik między stokami), przez niebieski (fun), czerwony (tu juz trzeba conieco umieć) do czarnego (zazwyczaj mordospad). Całą opisaną trasę możecie prześledzić na mapce:

 

(większa wersja tutaj)

Garść faktów: stacja narciarska L’Etale/ Merdassier – z której startowaliśmy i do której wróciliśmy, zrobiwszy pętlę na nartach – należy do resortu La Clusaz, leżącego ok. 1700 km od Trójmiasta i jakieś 30 km w linii prostej od Chamonix-Mont Blanc. Można tu wynająć niedrogo mieszkanie w standardzie z lat 70’-80’, ale dobrze jest o rezerwacji na styczeń i luty pomyśleć już pod koniec sierpnia lub we wrześniu poprzedniego roku. Pamiętajcie też, że cała Francja zaczyna zimowe ferie od drugiego tygodnia lutego i wtedy na stokach i wyciągach robi się nieprzyjemny tłok.

W centrum stacji jest mały pasaż ze sklepikami i wypożyczalnią sprzętu, a wzdłuż głównej szosy na przełęczy znajduje się kilka restauracji i krowia farma, gdzie można nabyć sery (w tym pyszny lokalny reblochon) i inne regionalne produkty. Skipass na 6 dni (to najkrótszy „turnus”, na jaki wynajmiecie mieszkanie) dla strefy Merdassier/Croix-Fry to wydatek 90 euro (dzieci poniżej 15 lat – 80 euro), a na cały obszar La Clusaz – 150 euro (dzieci 113 euro). Uwaga, zakwaterowanie bez wyżwienia, warto wziąć część żarcia ze sobą z Polski. Więcej na stronach:
www.laclusaz.com
www.manigod.com
i www.manigodski.com (tu o skipassach).

Reklama

28 KOMENTARZE

      • Na Polsportach
        śmigałem w Bukowinie Tatrzańskiej, 20 z okładem lat temu. Z wiązaniami, w których but od tyłu trzymała stalowa linka i skórzanymi, sznurowanymi butami narciarskimi, o jakich pisał jeden z kolegów.

        Zima – zgadzam się, niech sobie idzie, może zostać od 1000 metrów npm wzwyż, co jest o tyle miłe, że w góry dojeżdża się suchą szosą, ewentualnie ostatnich parę km tylko wśród zasp na poboczach. Tak było 2 lata temu i dawniej – idealna opcja na dojazd!

        Edit: światowe jak światowe; opisywane miejsce jest bardzo fajne ze względu, że stosunkowo niedrogie, i tak naprawdę miejscowi chyba traktują je jako lekkie zad..pie. Tyle że trzeba z noclegiem jechać, bo jednak 1700 km to nie jest już z palcem w nosie.

          • Ja zaczynałem na ojca “Wierchach”
            (made in Szaflary?), dłuższych od mojego wzrostu jakieś 20 cm. Potem dostałem nowe i krótsze narty, sygnowane Polsport, z wiązaniami, które z przodu miały już plastikowe szczęki na nosek, ale od tyłu jeszcze linkę.

          • Teraz ja chcę, ja, ja, ja.
            Też zaczynałem ale nie na ojca nartach ale z ojcem. W wieku 10 lat zjeżdżałem już z Kasprowego. Nie, nie, nie myślcie, że to wielka sztuka. To tylko umiejętność jeżdżenia chrystianą i sprytne wytrącanie szybkości przy jeździe skosem. Nawet niedźwiedzia tego się nauczy. Ale ja o czym innym chciałem. O zaspie. Już na dole w Kotle na Kasprowym, rozpędziłem się nieostrożnie. Długo zasuwałem na zlodowaciałym śniegu, myśląc, że tak szybko będzie już do końca świata. Nagle wjechałem na nowo nawiany śnieg, wyhamowało mnie raptownie i wpadłem głową w zaspę. Chyba minutę nie mogłem złapać oddechu. Koszmar.

        • Też śmigałem w Bukowinie Tatrzańskiej, ale 35 lat temu
          A ja około 35 lat temu w ramach AZS tamże
          – w Bukowinie Tatrzańskiej – śmigałem na podobnych
          nartach (ze stalową linką). Wtedy technologia nie
          pędziła do przodu tak szybko jak dziś.

      • Na Polsportach
        śmigałem w Bukowinie Tatrzańskiej, 20 z okładem lat temu. Z wiązaniami, w których but od tyłu trzymała stalowa linka i skórzanymi, sznurowanymi butami narciarskimi, o jakich pisał jeden z kolegów.

        Zima – zgadzam się, niech sobie idzie, może zostać od 1000 metrów npm wzwyż, co jest o tyle miłe, że w góry dojeżdża się suchą szosą, ewentualnie ostatnich parę km tylko wśród zasp na poboczach. Tak było 2 lata temu i dawniej – idealna opcja na dojazd!

        Edit: światowe jak światowe; opisywane miejsce jest bardzo fajne ze względu, że stosunkowo niedrogie, i tak naprawdę miejscowi chyba traktują je jako lekkie zad..pie. Tyle że trzeba z noclegiem jechać, bo jednak 1700 km to nie jest już z palcem w nosie.

          • Ja zaczynałem na ojca “Wierchach”
            (made in Szaflary?), dłuższych od mojego wzrostu jakieś 20 cm. Potem dostałem nowe i krótsze narty, sygnowane Polsport, z wiązaniami, które z przodu miały już plastikowe szczęki na nosek, ale od tyłu jeszcze linkę.

          • Teraz ja chcę, ja, ja, ja.
            Też zaczynałem ale nie na ojca nartach ale z ojcem. W wieku 10 lat zjeżdżałem już z Kasprowego. Nie, nie, nie myślcie, że to wielka sztuka. To tylko umiejętność jeżdżenia chrystianą i sprytne wytrącanie szybkości przy jeździe skosem. Nawet niedźwiedzia tego się nauczy. Ale ja o czym innym chciałem. O zaspie. Już na dole w Kotle na Kasprowym, rozpędziłem się nieostrożnie. Długo zasuwałem na zlodowaciałym śniegu, myśląc, że tak szybko będzie już do końca świata. Nagle wjechałem na nowo nawiany śnieg, wyhamowało mnie raptownie i wpadłem głową w zaspę. Chyba minutę nie mogłem złapać oddechu. Koszmar.

        • Też śmigałem w Bukowinie Tatrzańskiej, ale 35 lat temu
          A ja około 35 lat temu w ramach AZS tamże
          – w Bukowinie Tatrzańskiej – śmigałem na podobnych
          nartach (ze stalową linką). Wtedy technologia nie
          pędziła do przodu tak szybko jak dziś.

      • Na Polsportach
        śmigałem w Bukowinie Tatrzańskiej, 20 z okładem lat temu. Z wiązaniami, w których but od tyłu trzymała stalowa linka i skórzanymi, sznurowanymi butami narciarskimi, o jakich pisał jeden z kolegów.

        Zima – zgadzam się, niech sobie idzie, może zostać od 1000 metrów npm wzwyż, co jest o tyle miłe, że w góry dojeżdża się suchą szosą, ewentualnie ostatnich parę km tylko wśród zasp na poboczach. Tak było 2 lata temu i dawniej – idealna opcja na dojazd!

        Edit: światowe jak światowe; opisywane miejsce jest bardzo fajne ze względu, że stosunkowo niedrogie, i tak naprawdę miejscowi chyba traktują je jako lekkie zad..pie. Tyle że trzeba z noclegiem jechać, bo jednak 1700 km to nie jest już z palcem w nosie.

          • Ja zaczynałem na ojca “Wierchach”
            (made in Szaflary?), dłuższych od mojego wzrostu jakieś 20 cm. Potem dostałem nowe i krótsze narty, sygnowane Polsport, z wiązaniami, które z przodu miały już plastikowe szczęki na nosek, ale od tyłu jeszcze linkę.

          • Teraz ja chcę, ja, ja, ja.
            Też zaczynałem ale nie na ojca nartach ale z ojcem. W wieku 10 lat zjeżdżałem już z Kasprowego. Nie, nie, nie myślcie, że to wielka sztuka. To tylko umiejętność jeżdżenia chrystianą i sprytne wytrącanie szybkości przy jeździe skosem. Nawet niedźwiedzia tego się nauczy. Ale ja o czym innym chciałem. O zaspie. Już na dole w Kotle na Kasprowym, rozpędziłem się nieostrożnie. Długo zasuwałem na zlodowaciałym śniegu, myśląc, że tak szybko będzie już do końca świata. Nagle wjechałem na nowo nawiany śnieg, wyhamowało mnie raptownie i wpadłem głową w zaspę. Chyba minutę nie mogłem złapać oddechu. Koszmar.

        • Też śmigałem w Bukowinie Tatrzańskiej, ale 35 lat temu
          A ja około 35 lat temu w ramach AZS tamże
          – w Bukowinie Tatrzańskiej – śmigałem na podobnych
          nartach (ze stalową linką). Wtedy technologia nie
          pędziła do przodu tak szybko jak dziś.

      • Na Polsportach
        śmigałem w Bukowinie Tatrzańskiej, 20 z okładem lat temu. Z wiązaniami, w których but od tyłu trzymała stalowa linka i skórzanymi, sznurowanymi butami narciarskimi, o jakich pisał jeden z kolegów.

        Zima – zgadzam się, niech sobie idzie, może zostać od 1000 metrów npm wzwyż, co jest o tyle miłe, że w góry dojeżdża się suchą szosą, ewentualnie ostatnich parę km tylko wśród zasp na poboczach. Tak było 2 lata temu i dawniej – idealna opcja na dojazd!

        Edit: światowe jak światowe; opisywane miejsce jest bardzo fajne ze względu, że stosunkowo niedrogie, i tak naprawdę miejscowi chyba traktują je jako lekkie zad..pie. Tyle że trzeba z noclegiem jechać, bo jednak 1700 km to nie jest już z palcem w nosie.

          • Ja zaczynałem na ojca “Wierchach”
            (made in Szaflary?), dłuższych od mojego wzrostu jakieś 20 cm. Potem dostałem nowe i krótsze narty, sygnowane Polsport, z wiązaniami, które z przodu miały już plastikowe szczęki na nosek, ale od tyłu jeszcze linkę.

          • Teraz ja chcę, ja, ja, ja.
            Też zaczynałem ale nie na ojca nartach ale z ojcem. W wieku 10 lat zjeżdżałem już z Kasprowego. Nie, nie, nie myślcie, że to wielka sztuka. To tylko umiejętność jeżdżenia chrystianą i sprytne wytrącanie szybkości przy jeździe skosem. Nawet niedźwiedzia tego się nauczy. Ale ja o czym innym chciałem. O zaspie. Już na dole w Kotle na Kasprowym, rozpędziłem się nieostrożnie. Długo zasuwałem na zlodowaciałym śniegu, myśląc, że tak szybko będzie już do końca świata. Nagle wjechałem na nowo nawiany śnieg, wyhamowało mnie raptownie i wpadłem głową w zaspę. Chyba minutę nie mogłem złapać oddechu. Koszmar.

        • Też śmigałem w Bukowinie Tatrzańskiej, ale 35 lat temu
          A ja około 35 lat temu w ramach AZS tamże
          – w Bukowinie Tatrzańskiej – śmigałem na podobnych
          nartach (ze stalową linką). Wtedy technologia nie
          pędziła do przodu tak szybko jak dziś.